Podstrony
- Strona startowa
- World Without Cancer The Story Of Vitamin b17 G Edward Griffin
- Edwards Eve Kronik rodu Lacey 02 Demony miłoœci
- Edward Griffin World Without Cancer The Story of Vitamin B17
- Balcerzan Edward Poezja Polska w latach 39 68
- J. Pocock, Barbarism and Religion v.1 The Enlightenments of Edward Gibbon
- Grochola Katarzyna Podanie o Miłosc
- Polymer chemistry 2004 Davis
- Vesaas Tarjei Ptaki
- Tolkien J R R Silmarillion
- Jason McC. Smith Elemental Design Patterns Addison Wesley Professional(2012)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- plazow.keep.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A może, może ten sposób nie istnieje? Ale czy to możliwe? Czyżby nie było na to słów? Czyżby w języku, w mowie, brakowało pewnych słów, to znaczy pewnych liter w alfabecie, bez których nie można ułożyć pewnych słów, bez których nie można nazwać pewnych stanów, ni to uczuciowych, ni to rozumowych, ni to nerwowych: oto na przykład patrzenie w ogień zwyczajne: oto na przykład dyszenie w kosmos legendarne.Wyprowadziłem głos z głębokości na powierzchnię, poruszyłem wargami, spróbować, spróbować, a nuż same ułożą się usta, nuż się to wypowie samo, właśnie teraz, w tej chwili, i tylko w tej chwili to się może udać.I co? Co się stało? Bełkot jakiś wydobył mi się z gardła, ble, ble, bleblanie jakieś, bulgotanie śmieszne i niesamowite, coś jak na bagnach nocą te odgłosy dziwne, jakby ktoś szedł po kępach i one zapadały się w muł z tym gulgotem, a potem ciśnienie znów wynosiło je, wypychało je w górę na powierzchnię.Z tym gulgotem.Więc coś takiego usłyszałem przerażony i przez chwilę wydało mi się, miałem wrażenie straszliwe, że już nie będę mógł mówić, że straciłem mowę na zawsze, że odebrana na zawsze została mi mowa, za karę, za śmiałość moją.Że ośmieliłem się.Posłyszałem kroki za mną, i zerwałem się na nogi, już z toporkiem w ręku.Cofnąłem się w mrok, poza koło bijącego od ogniska blasku.— Co jest? Co ty tak zerwał się jak zając spod krzaka?— A to ty, Peresada.— Ja, ja.Ty myślał, że kto?— Nie.Nic.Nie usłyszałem, jak idziesz, i przestraszyłem się trochę.— Bo ja tak cicho szedł, żeby przestraszyć ciebie.— Lepiej nie rób tego, Peresada, bo ja strachliwy jestem.A w strachu, to wiesz, jak jest, człowiek nie patrzy, tylko rzuca toporkiem.— No dobra, dobra.Teraz to ty nie strasz mnie.Zaszumiał wiatr w lesie.Poszedł taki wiew po drzewach, taka ponurość wiewna.— Aż kim ty gadał, Pradera? Bo ja tu nie widzę, żeby kto był.Ze sobą ty gadał czy jak?Weszliśmy z dwu przeciwnych stron w koło blasku bijące od ognia.Peresada usiadł na pniu, a ja przykucnąłem przy ognisku i zacząłem patykiem odgrzebywać kartofle.— Z Bogiem ja rozmawiałem, Peresada, ale nie mogłem się dogadać.— Ze samym Panem Bogiem ty gadał?— Chciałem.Ale nie chciał ze mną gadać.Ani słuchać chciał.Obrócił mi język w gębie, że słowa nie mogłem wydukać, tylko same ble–ble.No, ale częstuj się, Peresada, częstuj się.Podsunąłem patykiem dwa kartofle w stronę Peresady.— Ja tobie powiem.Ja tu pół butelki wina mam w torbie.Pociągnij ty sobie, Pradera, bo ty coś chory mi wyglądasz.Gorączkę ty, musi, masz.Albo też ty mścisz się ciągle, że przestraszyć ja ciebie chciał i teraz ty straszysz mnie.— To wino to jak ocet.Co oni robią z tym winem?— Jutro my się bimbru napijem.To będzie lepsze.Od razu ty się lepiej poczujesz.Ja tobie obiecuje to.Ty zobaczysz.Nazajutrz po południu spadł śnieg.Szliśmy z Peresada przez las do Czerniawy.Po bimber.Śnieg padał jak dzwony na nowennę, ale w lesie przytulnie było.Gdzieś niedaleko kukała zazula.Cały dzień dzisiaj kukała.Naliczyłem nam, mojej dziewczynie i sobie, sto lat jeszcze życia, a po setce przestałem już liczyć.A ona kukała dalej.Myślę, że chyba dwie zazule kukały.W taki sposób, że jak jedna przestawała, to druga zaczynała.I tak we dwie na zmianę.A może, może trzy zazule kukały.Szliśmy wydłużonym krokiem, żeby zdążyć wrócić do Bobrowic przed zapadnięciem nocy.Śnieg poprzez wysokie korony i niższe gałęzie sypał się szelestnie na nasze głowy, ramiona i przygarbione plecy.Peresada miał na głowie swoją czapkę–atamankę, a ja z gołą głową, jak to ja.Ale w uszy miałem ciepło, bo miałem nauszniki.Ona mi je zrobiła szydełkiem.Jej ręce kochane.Za wszystko jej się odwdzięczę już niedługo, kiedy skończy się moje opętanie.Moje zaćmienie tą mgłą.Kiedy skończą się jej prześladowania: zadymki, zawieje, zawieruchy i wirujące dymne słupy miotające mną, szastające mną, igrce bardzo karkołomne sobie ze mną wyprawiające.Strzeżcie mnie, zorze miłe!Las skończył się i staliśmy teraz na jego skraju, na wzgórzu górującym nad otwartą okolicą.W dole leżała Czerniawka.Biało, biało.Ach, Gałązko Jabłoni, jak biało.Śnieg sypał, a z kominów wioski szły dymy prosto w górę, bo wiatru nie było.Cicho było.Tylko ten słynny szmer, szelest płatków śniegowych ocierających się w locie o siebie i opadających wolno, komunijnie na padół.— To ile kupujemy? — spyta! Peresada.— Co ile? Aha.Ja myślę, że litr.— Lepiej kupić od razu dwa litry, żeby dwa razy nie chodzić — rzekł Paresada.— Jak ty uważasz, Pradera?— Możemy kupić dwa litry, ale ja dzisiaj piję łagodnie.Parę kieliszków do kolacji i przerwa.— Przecie ja też całego litra dzisiaj nie wypije.Zostanie na jutro, na sobotę.A może nawet na niedziele.— To masz tu sorok.Ty daj sorok i kup dwa litry.— Nie idziesz ty ze mną?— Idź sam, a ja tu poczekam.Popatrzę trochę, jak padaśnieg.A w ogóle to baba mnie nie zna i jak zobaczy, że obca twarz, może się przestraszyć, że szpiegowska sprawa, i może powiedzieć, że nie ma, że co, kto, i tak dalej.— Ja tobie powiem, że ty masz racje, Pradera.— Mam rację, Peresada, ale lepiej, żebym miał restaurację.— Jej Bohu, toby dobre było.Nie potrzebowaliby my taki kawał drogi po tym śniegu się tłuc.Jej Bohu, toby dobre było, ale my piliby.— Zasuwaj, Peresada, zasuwaj.Bo nas nocka dopadnie w lesie.Peresada wielkimi pół–krokami, pół–skokami, pół–zszedł, pół–zbiegł po zboczu w dół do wioski, a ja zapaliłem papierosa i oparty o drzewo na tym skraju lasu, na tym wzgórzu górującym nad otwartą okolicą, patrzyłem, jak pada śnieg.Było jakoś tak niesamowicie uroczyście.Fantastycznie solennie.Chwila, chwila i miejsce, chwila, miejsce i czas były na złożenie jakiegoś przyrzeczenia.Co też uczyniłem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]