Podstrony
- Strona startowa
- X86 Assembly Language and C Fundamentals (2013)(1st)(Joseph Cavanagh)
- Farrel Joseph P. Wojna nuklearna sprzed 5 tysicy lat
- Joseph P. Farrell Wojna nuklearna sprzed 5 tysięcy lat (2)
- Joseph O'Connor The Structure Of Musical Talent (NLP)
- Campbell Joseph The Masks Of God Primitive Mythology
- Heller Joseph Paragraf 22
- Tey Josephine Córka czasu
- Joseph Heller Paragraf 22
- Defoe Daniel Przypadki Robinsona Crusoe
- Nancy Kress Hiszpanscy zebracy
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- plazow.keep.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mój przyjaciel, le patron kompanii, zwierzył mi się raz szeptem, że „starowina jest nieszkodliwy.Wcale nam nie przeszkadza.” Traktowano go z szorstkim uszanowaniem.Ten i ów zwracał się do niego czasem z jakąś potoczną uwagą, lecz właściwie nikt się nie liczył z jego słowami.Przeżył swą siłę, swą pożyteczność, nawet swą wiedzę.Nosił długie, zielone wełniane pończochy, wciągnięte na spodnie powyżej kolan, na gołej czaszce miał coś w rodzaju wełnianej szlafmycy, a na nogach drewniaki.Bez swego płaszcza z kapturem wyglądał jak wieśniak.Pół tuzina rąk wyciągało się, aby mu pomóc wejść do łodzi, lecz potem zostawiano go własnym myślom.Oczywiście nie wykonywał nigdy żadnej roboty, czasem tylko odczepiał jakąś linę, gdy zawołano do niego: „Hé, l’Ancien![23] Odczepcie tam podnośnice, macie je pod ręką!” — albo też coś innego w tym rodzaju.Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na chichot w cieniu kaptura.Staruszek śmiał się tak do siebie długi czas w niezmiernym rozradowaniu.Zachował widocznie niewinność duszy skłonną do uciechy.Lecz gdy wesołość jego się wyczerpała, zrobił fachową uwagę pewnym siebie choć trzęsącym się głosem:— Nie ma co liczyć na robotę w taką noc jak dzisiejsza.Nikt tego nie podchwycił.To było oczywiste.Skądże się spodziewać, aby jaki żaglowiec zawinął do portu w taką leniwą noc, pełną sennej wspaniałości i nieziemskiego spokoju.Mieliśmy ślizgać się opieszale po wodzie tam i z powrotem, trzymając się w obrębie naszego posterunku, a o ile by silna bryza nie powiała ze świtem, wysiedlibyśmy przed wschodem słońca na małej wysepce, która o parę mil od nas jaśniała jak bryła zamarzniętej księżycowej jasności; tam zamierzaliśmy pożywić się kromką chleba i pociągnąć łyk wina z butelki”.Wiedziałem z doświadczenia, jak się to odbędzie.Duża łódź opróżniona z załogi oprze się lekką kształtną burtą o samą skałę — tak idealna jest słodycz tego klasycznego morza, o ile zdarzy mu się być w łagodnym usposobieniu.Pożywiwszy się kromką chleba i pociągnąwszy łyk wina z butelki — odbywało się to dosłownie w taki sposób u tej wstrzemięźliwej rasy — piloci spędzą czas tupiąc w płyty kamieni pokryte morską solą i dmuchając w zgrabiałe palce.Paru mizantropów siądzie oddzielnie na głazach jak morskie ptactwo o ludzkiej postaci, rozmiłowane w samotności; ludzie usposobieni towarzysko podzielą się na małe grupki, machając rękami i snując skandaliczne plotki, a coraz to któryś z mych gospodarzy nastawi na pusty widnokrąg długą, mosiężną tubę teleskopu, ciężką machinę o morderczym wyglądzie, wspólną własność ich wszystkich, którą będą podawali sobie wciąż z ręki do ręki, wywijając nią i celując.Potem około południa (była to krótka służba; długa trwała dwadzieścia cztery godziny) zastąpi nas inna łódź z pilotami i skierujemy się ku staremu fenickiemu portowi, nad którym góruje, którego strzeże z grzbietu jałowego wzgórza szarego jak pył wielka budowla w czerwone i białe pasy, Notre Dame de la Garde.Wszystko odbyło się tak, jak przypuszczałem, opierając się na świeżych wspomnieniach.Ale stało się także coś nieprzewidzianego, i to właśnie sprawiło, że zapamiętałem tak dobrze ostatnią moją wyprawę z pilotami.Właśnie tego dnia moja ręka dotknęła po raz pierwszy kadłuba angielskiego okrętu.Żadna bryza nie pojawiła się o świcie, tylko spokojny, nikły powiew nasiąkł ostrzejszym chłodem, kiedy o wschodzie słońca niebo stało się jasne i szkliste od przejrzystej, bezbarwnej światłości.Byliśmy jeszcze na brzegu wysepki, gdy przez teleskop ktoś dojrzał parowiec, czarny punkcik wyglądający jak owad, który spoczął na ostrej linii widnokręgu.Statek wynurzył się szybko aż do swej linii wodnej i zbliżał się spokojnie — smukły kadłub o długim paśmie dymu, który wznosił się na ukos od wschodzącego słońca.Wsiedliśmy spiesznie do łodzi, kierując się w stronę naszego łupu, lecz robiliśmy zaledwie trzy mile na godzinę.Był to wielki parowiec towarowy wysokiej klasy, jakich dziś już się nie spotyka; kadłub miał czarny o niskich, białych nadbudówkach, potężny osprzęt o trzech masztach z mnóstwem rei na przednim; dwaj ludzie stali u olbrzymiego koła — parowy ster nie był jeszcze bardzo rozpowszechniony w tych czasach — a na mostku trzej inni wyglądali masywnie w ciepłych granatowych kurtach; twarze mieli czerwone, okutane po uszy, na głowie zaś spiczaste czapki.Byli to zapewne wszyscy oficerowie statku.Znałem później dobrze różne statki i spotykałem je dość często, a jednak nazwy ich wyszły mi z głowy, lecz imię tego parowca, który widziałem raz jeden przed wielu laty wśród różanej jasności zimnego, bladego wschodu słońca, utkwiło mi w pamięci na zawsze.Jakże bym mógł je zapomnieć — był to pierwszy—angielski statek, którego dotknąłem ręką! Jego imię — odczytałem je litera za literą na dziobie — brzmiało „James Westoll”.Powiecie, że to brzmi niezbyt romantycznie.Było to, jak mi się zdaje, nazwisko wielkiego armatora z północy, człowieka znanego i cieszącego się ogólnym szacunkiem.„James Westoll!” Czy porządny, ciężko pracujący statek mógł mieć lepsze imię? Sama kolejność tych liter budzi we mnie romantyczne uczucie, jakiego doznałem w owej chwili, gdym ujrzał ten nieruchomy parowiec, któremu surowe, przeczyste światło użyczało niezrównanego uroku.Byliśmy wówczas już bardzo blisko; pod wpływem nagłego porywu zgłosiłem się na ochotnika do czółna, które odbiło zaraz, aby odstawić pilota na pokład, a tymczasem nasza łódź, pędzona słałbym powiewem towarzyszącym nam całą noc, sunęła w dalszym ciągu powoli wzdłuż czarnego połyskliwego kadłuba
[ Pobierz całość w formacie PDF ]