Podstrony
- Strona startowa
- Charles M. Robinson III The Diaries of John Gregory Bourke. Volume 4, July 3, 1880 May 22,1881 (2009)
- Spider i Jeanne Robinson Gwiezdny taniec
- Robinson Kim Stanley Czerwony Mars
- Robinson Kim Stanley Czerwony Mars (2)
- Harry Harrison Zlote lata Stalowego Szczura (S
- Saavedra Miguel Cervantes Nowele przykładne
- Cathy Kelly Lekcje uczuć
- Miedzynarodowy Zyd
- Jonathan Kellerman Bomba zegarowa (Alex Delaware 05)
- Trudny Trup
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- orla.opx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Postanowi-łem na nim noc przepędzić.Za pomocą wystających sęków i zwieszonych lian wdrapałem sięna wysokość kilku sążni, a usiadłszy między dwoma dużymi gałęziami, przywiązałem się donich moim wełnianym pasem i wkrótce zasnąłem.Niewygodny to był nocleg.Twarde gałęzie ugniatały mnie tak nielitościwie, że co chwilamusiałem się poprawiać.Nadto najmniejszy szmer budził mnie i przejmował drżeniem.Mimoniezmiernego zmęczenia spałem bardzo czujnie i niespokojnie, a gdy słońce wzeszło, zerwa-łem się nadzwyczaj uradowany, że się przecie noc nieznośna skończyła.Liczne ptaszęta wesołym śpiewem powitały rodzący się dzionek, gwar nie do opisania całylas napełnił, ale to wszystko nie zrobiło na mnie wrażenia.Cóż mi przyjdzie z pogody i śpie-wu ptasząt, kiedy głód piekielny dokucza.Wolałbym kawał chleba, aniżeli śpiew wszystkichsłowików całego świata. I cóż mi po tym, że się drzecie jak opętane, obrzydłe ptaki! Wam dobrze, boście się naja-dły do syta, wołałem z gniewem, a ja głodny i nieszczęśliwy, znieść waszego wrzasku niemogę! O Boże, cóżem Ci zrobił, że mnie tak okropnie karzesz.Czyż jestem złodziejem, pod-27palaczem, zbójcą, że znoszę takie męki, że mnie prześladujesz bez litości.Stokroć lepiej, że-bym był od razu zginął w bałwanach morskich.Za cóż męczysz biednego robaka i depczeszgo w nieszczęściu?Nieraz pózniej żałowałem tych słów bluznierczych, wyrzeczonych w rozpaczy, lecz w tejchwili, nie pamiętając o moich błędach, zapomniawszy, iż z własnej winy znajduję się w złympołożeniu, wszystkie nieszczęścia zwalałem na dobrotliwego Stwórcę.Ale głód nie dał mi długo wyrzekać.Trzeba było coś zaradzić.Na łące nic nie znalazłemzdatnego na pokarm, a więc odważyłem się poszukać w lesie.Może też tam znajdę orzechy,jagody, głóg, a choćby i żołędzie lub wreszcie posilne korzonki.Cokolwiek, byle tylko za-spokoić żołądek.I zacząłem przedzierać się przez gąszcz, torując sobie drogę najczęściej nożem, przeska-kując cierniste krzewy.Ale uszedłem już paręset kroków, a nic się nie znalazło.Kory i liści zdrzew jeść niepodobna, a tym bardziej przepysznych kwiatów, których sam widok, ma sięrozumieć przy pełnym żołądku, mógł najobojętniejszą duszę wprawić w zachwycenie.Tysią-ce papug, to żółto z niebieskim, to czerwono z szafirem, to biało upierzonych, wydrzezniałosię z mojej biedy.Ciskałem w nie kamieniami, ale niewprawna ręka chybiała celu.O, z jakążrozkoszą pożerałbym mięso surowe i wysysał krew tych nieznośnych krzykaczy. Otóż masz owe prześliczne lasy podzwrotnikowe, dla widzenia których porzuciłeś szczę-śliwe życie w rodzicielskim domu! Patrz, jakie piękne, różnobarwne papugi, złotopióre koli-bry, przecudowne kwiaty i wspaniała roślinność.Nasyćże nimi pusty żołądek, niedowarzonygłupcze!Właśnie kończyłem tę gorzką przemowę do pana Robinsona, gdy nagle w przejściu przezleśną łączkę, zawadziwszy o grubą łodygę, upadłem jak długi.Rozjątrzony głodem i upad-kiem, porwałem roślinę, chcąc na niej złość wywrzeć, poszarpać ją w kawałki za to, żeośmiela się rosnąć na mej drodze; lecz podnosząc ją, uczułem znaczny ciężar.Jakieś duże,spowite szerokim liściem kłosy rosły na niej.Rozwijam liść i znajduję kolbę, pokrytą ziarna-mi białożółtawymi wielkości grochu.Zapach dość przyjemny, kosztuję, smak przepyszny, słodkawo-mączysty.Była to, jak siędowiedziałem pózniej, kukurydza.W mgnieniu oka ogryzłem kilka kolb, prawie nie żując, tak mi się jeść chciało.Posiliwszysię, spoglądam z trwogą, czy przypadkiem nie jedyna to w całym lesie roślina.Dzięki Bogu,rośnie ich mnóstwo, a więc nie umrę z głodu.Ruszyłem naprzód w stokroć lepszym humorze,a gdy jeszcze z pobliskiego zródełka zaspokoiłem pragnienie, znikła uraza do papug.W isto-cie były to śliczne i bardzo zabawne ptaszęta.Poza łączką widać było wysoką górę.Trzeba się na nią wdrapać.Któż wie, czy nie ujrzęjakiego okrętu, a może i osady europejskiej? Tegoż mi tylko brakowało! I szedłem bez wy-tchnienia, drapiąc się po stromym zboczu, ażeby jak najprędzej dostać się na wierzchołek.Dosięgam go nareszcie i doznaję nowego zawodu.Góra, na której się znajdowałem, była najwyższą na całej wyspie, gdyż niestety była towyspa, na którą mię wyrzuciło morze.Rozciągała się ona na kilka mil geograficznych w ob-wodzie.Kilka zatok wrzynało się w głąb lądu, a cały środek górzysty pokrywały ciemne bory.W oddaleniu dziesięciu mil morskich widać było jakiś ląd, lecz nie mogłem rozpoznać, czy toziemia stała.Na całej wód przestrzeni nie ukazywał się najmniejszy szczątek naszego okrętu.Zapewne pochłonął go ocean. Jestem więc na wyspie sam jeden! Bez mieszkania! Bez pożywienia! Bez broni! Z dalekaod ludzi, skazany na śmierć, albo może nędzniejsze od śmierci życie!Wymówiwszy te słowa, gnany rozpaczą zacząłem szybko schodzić z góry.Biegłem prostoprzed siebie, nie bacząc, gdzie idę, nie uważając na otaczające przedmioty.Znowu ogarnęłamię gorzka boleść i wszelka zniknęła nadzieja.28Naraz silny cień zwrócił moją uwagę.Podnoszę oczy i spostrzegam wysoką na kilkanaściełokci skalistą ścianę, jakby prostopadle z ziemi wyrosłą.Zamykała ona jakby murem częśćładnej doliny; po prawej stronie był las, z którego przed chwilą wyszedłem, w lewo zaśotwarty widok na morze.Strudzony chciałem się położyć w cieniu skały, lecz jej osobliwy kształt zwrócił mojąuwagę.Jedna część wystawała, tworząc rodzaj muru.Obszedłem go dookoła i znalazłem za-głębienie, niby grotę głęboką na pięć metrów, nieco zaś szerszą i wyższą.Słowem, był to ro-dzaj pokoju kamiennego, wzniesionego o ćwierć łokcia nad ziemią.Wystająca część skały ugóry wybornie mogła zabezpieczyć od deszczu.Miałem więc doskonałe schronienie.XIObranie siedziby w grocie.Zabezpieczenie jej od napadu nie-proszonych gości.Terminuję na murarza.Urządzenie zamku.Rozpatrzywszy się w okolicy, uznałem, że nie można znalezć dogodniejszego mieszkania
[ Pobierz całość w formacie PDF ]