Podstrony
- Strona startowa
- chmielowski benedykt nowe ateny (3)
- Chmielowski Benedykt Nowe Ateny
- Chmielowski Benedykt Nowe Ateny (2)
- J.Chmielewska Jeden kierunek ru
- J. Chmielewska Wielkie zaslugi
- Dick Philip K My zdobywcy
- Sw. Brygida
- The History of England From the Norman Conquest to the Death of John
- Klub Pickwicka t.1 Dickens Ch
- Silverberg Robert Oblicza Wod (SCAN dal 1136)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- kfia-tek.keep.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szukałam rysunków, powinny być duże…Znalazłam je w kącie pomiędzy szafami.Stały, luźno zwinięte w wielkie rulony, kilka sztuk, nie miałam teraz czasu zastanawiać się, który z nich robił Paweł.Zabrałam wszystkie, zwijając ciaśniej, bo nie zamierzałam ich używać.W jednej szafie na dole leżało coś, co nie było pieniędzmi, wygarnęłam to na wszelki wypadek, zrobiło mi się ciężko i miałam pełne ręce makulatury.Należało przezornie wziąć ze sobą jakąś torbę albo siatkę, gorączkowo sprawdziłam w torebce, owszem, była na dnie reklamówka, nawet duża, ładnie złożona w kostkę i pochodząca z granicznego sklepu pomiędzy Danią i Niemcami.Część się w niej zmieściła, reszta nadal sprawiała mi kłopoty.Pamiętałam o matrycach, jednej Paweł dotykał, mówił, że jest to cienkie dosyć, jakby aluminiowe.Gdzie, u diabła, mogą to trzymać…?Jedna szafa była zamknięta.Wpadłam w furię, wbiłam w szparę pod drzwiami swój śrubokręt, podważyłam, wyskoczyły z zawiasów.Dźwignia to dobra rzecz, odłamałam je przy zamku, okazało się, że uczyniłam słusznie, bo na półce leżała większa ilość srebrnych płatków.Udało mi sieje zgiąć na pół i również wepchnąć do torby.Któryś drobny fragment umysłu entuzjastycznie chwalił mnie za lenistwo, nie chciało mi się czernić rąk i miałam rękawiczki, czarne, cieniutkie, idealne wręcz do takiej roboty.Moich odcisków palców nikt tu nie znajdzie, to pewne, mogę sobie pozwalać…Przyszło mi na myśl, że chyba dewastuję właśnie tej szajce cały warsztat pracy.Zostawili to beztrosko, zapewne w mniemaniu, iż sposób wejścia nikomu nie jest znany.O zawaleniu się korytarza jeszcze nie wiedzą.Powinno się może wykorzystać chwilę ich zaskoczenia, gliny są tu niezbędne, gdzie do cholery, ten gach teściowej?! I gdzie szajka?! A, właśnie, jeden z nich, być może, leży pod schodami…Z całym kłopotliwym i ciężkim nabojem wylazłam na górę.— Zamknij się! — wysyczałam do jęczącego chudzielca.— Cicho bądź, mamy towarzystwo! Może nas usłyszeć!Otworzył oczy, bo przedtem miał zamknięte i na mój widok wzdrygnął się wyraźnie.Uświadomiłam sobie, że w żaden sposób nie zdołam wywlec go stąd razem z tym śmietnikiem w objęciach.Nie ma siły, dwa rzuty będą.— Skończ z tą orkiestrą i przestań stękać! — rozkazałam surowo.— Cierp w milczeniu, wróg podsłuchuje.Zaraz wrócę.— Nie! — wrzasnął szeptem.— Nie zostawiaj mnie tu! Ja się ruszę, pójdę z tobą! Niechby nawet do piekła, ale tu nie chcę!— Jak, ty baranie boży? — zawarczałam ze stężoną furią i natychmiast uzyskałam odpowiedź.Odwrócił się tyłem do przodu i ze zdumiewającą szybkością zaczął się posuwać na tyłku, podpierając się rękami i wlokąc nogi za sobą.Zęby miał zaciśnięte i wydobywały się z niego tylko ciche syki.Zaaprobowałam metodę.Poszłam szybciej, ten drugi na schodach leżał nieruchomo, przyjrzałam mu się z niepokojem, bo mógł ponownie walnąć łbem i zaszkodzić sobie nieodwracalnie.Nie, jednak nie zdechł, był żywy, trwał w przyczajeniu, oddychając płytko i cichutko.Musiał nas usłyszeć, nie wiedział, co się dzieje, bo szmaty z oczu zedrzeć nie zdołał i nic nie widział, widocznie zatem przeczekiwał.Niech przeczekuje, załatwię mu co trzeba za chwilę, jak tylko wydostanę się z tego upiornego miejsca, które, diabli wiedzą dlaczego, okazało się jednym kłębowiskiem pułapek.Hipotetyczny fotograf Mikołaja dojechał na tyłku do drzwi, obejrzał się i zamarł.— Kto to? — wycharczał cichutko na widok nieruchomej postaci.Zatkałam mu gębę ręką.Papiery wypsnęły mi się z objęć i przysypały go porządnie.Pozbierałam je, szaleństwo we mnie rosło, a wydawałoby się, że już wcześniej osiągnęło szczytowe rozmiary, gestami wskazałam mu schody, musiał wyleźć na górę, omijając tamtego.Skoczyłam pierwsza, odłożyłam uciążliwe brzemię, wróciłam, pomogłam kretynowi.Zrozumiał potrzebę zachowania ciszy, nawet nie sapał, słabł tylko chwilami i zdaje się, że w takich momentach nie okazywałam tkliwości, możliwe, że nawet wór kartofli czułby się źle traktowany.Co sobie myślał tamten drugi, zamarły, Bóg raczy wiedzieć, nie zamierzałam teraz wnikać w jego poglądy i doznania.Kiedy dotarłam wreszcie z całym balastem do drzwi wyjściowych, przypomniałam sobie o kozie i wyraźnie poczułam, że tego już dla mnie za wiele.Wyjrzałam.Stała, cholera koszmarna, na środku dziedzińca i gapiła się na wejście.Czekała na kolejnego przeciwnika.Byłam skłonna mniemać, że do tego piekła dostaliśmy się razem.— Siedź tu i czekaj — poleciłam, przy czym własny szept wydał mi się jakiś obcy.— Bo co?— Bo zobacz, co tam stoi.Spojrzał, ujrzał kozę.Popatrzył na nią, potem na mnie, potem znów na nią, łeb mu się obracał jak na rozgrywkach ping—ponga.Przypomniałam sobie, że ten dom był w zasadzie umeblowany, zostawiłam go z całym papierowym bagażem, skoczyłam do wnętrza, zgadzało się, w jadalni leżały pod ścianą zgruchmonione stare zasłony.Chwyciłam jedną, z goryczą pomyślałam, że nie słyszałam dotychczas o kobiecie występującej w charakterze torreadora, i ruszyłam ku kozie.Zdążyłam podjechać do bramy i zaparkować obok samochodu tamtego rozbitka, a ona jeszcze wyplątywała się z zasłony.Pomogłam tej ofierze zejść ze schodków, skoczyłam po drugą szmatę, w życiu nie miałam tyle roboty, ale chciałam mieć zapas na wszelki wypadek, biegiem przeniosłam makulaturę, chudzielec resztkami sił przejeżdżał na tyłku dziedziniec
[ Pobierz całość w formacie PDF ]