Podstrony
- Strona startowa
- Steven Rosefielde, D. Quinn Mil Masters of Illusion, American L
- Sarah Masters Voices 1 Sugar Strands
- Master of the Night Angela Knight
- Mastering Delphi 6 (2)
- Mastering Delphi 6
- Chalker Jack L Polnoc przy studni dusz (SCAN d
- Chalker Jack L. Zmierzch przy Studni Dusz
- Chalker Jack L Polnoc przy studni dusz
- Chalker Jack L Swiaty Rombu Meduza Tygrys w opalach
- Potocki Jan Rekopis znaleziony w Saragossie
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- akte20.pev.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Czy to są fakty, czy tylko podejrzenia?- Williams - burknął szeryf, wpatrując się w policjanta.- Uważasz mnie za naiwnego? Po tylu latach wspólnej służby sądzisz, że jestem idiotą?- Nie, panie szeryfie.- Nie, panie szeryfie - przedrzeźniał Carter.- Więc jeśli wam mówię, że Jim i Alison Bodine'owie wyglądają teraz jak kraby, to, do cholery, właśnie tak wyglądają.Macie wierzyć w to, co mówię, i robić, co każę, a wyjdziecie z tego z tyłkiem w całości.Najpierw ich znajdźcie i dostarczcie tutaj, a jak to zrobicie, to sobie podyskutujemy na temat ich wyglądu.- Tak jest - odparł Williams.- Chyba powinniśmy wziąć pod uwagę jeszcze jedną rzecz - wtrąciłem.- Co znowu? - spytał Carter, biorąc papiery z biurka.- Z Sherman do Washington Depot jest parę mil i zastanawiam się, jak Jim i Alison przedostali się tam nie zauważeni.- Co masz na myśli? - dopytywał się zniecierpliwiony Carter, który chciał już ruszać w noc ze strzelbami, psami i oddziałem policji.Rozejrzałem się po pokoju.Zgromadzeni najwyraźniej mieli już dość moich rewelacji.Widząc ich surowe, wyczekujące twarze, wahałem się przez kilka sekund, nim zacząłem mówić.- Może to ten Karlen zabił dziewczynę - powiedziałem cicho.- Był bliżej Washington Depot, prawda? A to przecież gość, który mógł nie słyszeć o zakazie picia wody ze studni.- Pytałem jego ciotkę, czy pił wodę - odparł Carter spokojnie.- Sądzi, że raczej nie pił.- Raczej? A jeśli nie widziała?- Nie wiem, Mason.I w tej chwili wolałbym raczej zająć się szukaniem Jima i Alison Bodine'ów, niż zastanawiać się, czy czyjś marnotrawny siostrzeniec popijał wodę ze studni.- Ale to może być on - upierałem się.- Równie dobrze mógł to być Karlen, jak Jim czy Alison.A nawet bardziej prawdopodobne, że on, skoro znajdował się bliżej miejsca morderstwa.On też się mógł zmienić w człowieka-kraba.Carter otarł dłonią pot z czoła.- Dobrze, Mason, przekonałeś mnie.Karlen też mógł ulec przemianie.Jeśli tak się stało, a on nadal znajduje się w pobliżu miejsca przestępstwa, to moi ludzie go znajdą.Ale teraz najważniejsze, żeby ruszyć za Jimem i Alison, nim stracimy trop.- Dobra, zgoda - powiedziałem.- Ale bez paniki.Choć wyglądają teraz inaczej, nie chciałbym, żebyście ich zabili.Myślę, że Alison już została zraniona.Dan Kirk wyratował mnie z opałów, używając największego klucza do rur z mojej kolekcji, i twierdzi, że przy uderzeniu słyszał chrzęst pękającego pancerza.Carter skinął głową, a jeden z zastępców mruknął pod nosem:- To idiotyzm.Całkowity idiotyzm.- Bez komentarzy.Ruszamy do akcji - odparł szeryf.Wyszedł z gabinetu, a za nim wysypali się policjanci.Rozpoczęła się akcja poszukiwania Bodine'ów.Zostałem sam i słuchałem dzwonków telefonów, trzasku otwieranych i zamykanych drzwi oraz natarczywych pytań, kierowanych przez dziennikarzy do Cartera, który wraz ze swoją świtą oficerów pojawił się w wahadłowych drzwiach na końcu korytarza.Po chwili rozlegały się już tylko gorączkowe rozmowy dziennikarzy telefonujących do swoich redakcji.W zaśmieconym, opustoszałym gabinecie szeryfa pozostała woń starego dymu papierosowego i ludzkiego potu.Usłyszałem, że wahadłowe drzwi znów się otwierają, w korytarzu rozległy się kroki i pojawił się Dan Kirk.Przez chwilę stał w progu, przytrzymując prowizoryczny opatrunek przy policzku, w końcu się odezwał:- Co się stało? Carter wyleciał stąd, jakby go osy goniły.- Szukają Bodine'ów.- Powiedziałeś im?- Jasne, że tak.Musiałem.Przecież są niebezpieczni dla samych siebie, nie wspominając już o innych ludziach.Jeśli Carter ich znajdzie, będzie można coś dla nich zrobić.- Naprawdę chcesz coś dla nich robić? - Dan przyjrzał mi się uważnie.- Nie sądzisz, że dla nich lepsza byłaby śmierć? Wzruszyłem ramionami.- Nie wiem.Byli kiedyś moimi przyjaciółmi, nie? Może znajdzie się sposób, żeby im przywrócić dawną postać.Ludzką postać.I jeśli to możliwe, nie chciałbym mieć wyrzutów sumienia i poczucia, że ponoszę odpowiedzialność za ich śmierć.- Nie ponosisz odpowiedzialności.Jesteś przecież tutaj, nie na polowaniu - odparł Dan.- Niech cię diabli! - Popatrzyłem na niego ostro.- Obaj przykładamy do tego rękę.Nie słyszałeś przykazania: “Kochaj bliźniego swego jak siebie samego”?- Nigdy nie słyszałem o kochaniu kraba swego - odparł dobrotliwie.Wyszliśmy z gabinetu Cartera.W milczeniu pokonaliśmy korytarz i gdy weszliśmy do holu, okazało się, że wszyscy gdzieś zniknęli, tylko technik z ekipy telewizyjnej pakuje reflektory.Z zewnątrz wpadało zimne, nocne powietrze.- Oni nie są krabami - powiedziałem cicho.- Ten sam błąd popełni pewnie Carter.To są ludzie.Pokrywa ich pancerz, są agresywni, niebezpieczni, ale to nadal ludzie.Potrafią mówić jak ludzie i tak myślą.Zmienili się, lecz mimo wszystko pozostali ludźmi.My zaś musimy odkryć, jakim rodzajem istot ludzkich się stali.- Naprawdę sądzisz, że ci się to uda? - zapytał Dan niepewnie.Stałem na schodach, patrząc w kierunku poobijanego, zniszczonego samochodu.- Nie - odparłem.- Ale musimy próbować z całych sił.Wracałem do New Preston z prędkością dziesięciu mil na godzinę, a lodowaty wiatr wpadał przez strzaskane okna, tak że aż mi łzawiły oczy.Shelleyowi bardzo nie odpowiadało zimno panujące w samochodzie, więc skulił się na podłodze przy przednim siedzeniu, gdzie z nawiewu płynęło ciepłe powietrze, muskając futerko.Kot widać uznał, że lepiej być potarganym niż zziębniętym.Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek mi przebaczy, że narażam go na takie niedogodności.Czy to ma zresztą znaczenie? Przecież jest kotem i to tylko mój błąd, że czasem o tym zapominam i traktuję go jak istotę ludzką.Przy takiej prędkości dotarcie do wynajętego domu zajęło mi blisko dwadzieścia minut, ale wreszcie zakręciłem w stromą drogę, która prowadziła do kamienistego podjazdu kończącego się przed moimi drzwiami.Z garażu wyciągnąłem stary, przetarty namiot i nakryłem nim maskę, by osłonić silnik w razie deszczu w nocy.Zmęczony, ciężkim krokiem powlokłem się wąskimi schodami na ganek.Kot ruszył za mną, potargany i zziębnięty.Wewnątrz domu temperatura spadła do dziesięciu stopni.Ogień na kominku już dawno wygasł, obok zamiast stosu polan leżało tylko parę gałązek, więc czekało mnie wyjście na podwórko po opał.Nagle ogarnął mnie smutek i ponury nastrój, bezskutecznie przeganiałem popiół, szukając tlącego się żaru.W końcu rzuciłem na podpałkę kilka starych egzemplarzy gazety telewizyjnej i otworzywszy tylne drzwi, wyszedłem na ciemne, zimne podwórko.Każdy, kto spędził późną jesień w Connecticut, zna przenikliwe zimno oraz lodowatą wilgoć w powietrzu, które sprawiają, że chce się tylko siedzieć przy ogniu z butelką Jack daniela pod ręką i oglądać telewizję, nawet jeśli program jest beznadziejny.Temperatura wprawdzie nie spada u nas tak nisko, jak w New Hampshire czy Vermont, ale dla kogoś marzącego o życiu na Florydzie nawet takie zimno daje się we znaki.Kiedy po trawie zsuwałem się w dół zbocza, dźwigając drewno, drżący z zimna i wydmuchujący z ust imponujące obłoki pary, nagle przeraził mnie trzask, który rozległ się między drzewami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]