Podstrony
- Strona startowa
- Choroby zakazne zwierzat domowych z elementami ZOONOZ pod red. Stanislawa Winiarczyka i Zbigniewa Grądzkiego
- Trylogia Lando Calrissiana.03.Lando Calrissian i Gwiazdogrota ThonBoka (3)
- Witkiewicz Stanislaw Ignacy Mister Price czyli Bzik Tropika
- Markert Wojciech Generał brygady Stanisław Franciszek Sosabowski 2012r
- Grzesiuk Stanislaw Na marginesie zycia (SCAN dal 1
- Hume Dav
- Rama II
- Dav
- Duenas Maria Krawcowa z Madrytu
- Prawo Turystyczne R. Walczak (2)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- motyleczeq.pev.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Połączenia lotniczego dalej nie było, ale dostałem się na statek, który rankiem przybił do wyspy.Wynajętym autem dojechałem do rozwidlenia dróg; droga była kiepska, upał; okoliczne wzgórza miały barwę wypalonej miedzi, samochód, moją walizkę, ubranie, twarz wreszcie pokrywał kurz.Na przestrzeni ostatnich kilometrów nie spotkałem żywego ducha i nie było kogo pytać o dalszą drogę.Diagoras napisał w liście, bym zatrzymał się przy trzydziestym kamieniu milowym, bo dalej nie przejadę; postawiłem więc auto w lichym cieniu pinii i wziąłem się do penetrowania nieprzejrzystego otoczenia.Teren porastała typowa śródziemnomorska roślinność, tak niewdzięczna przy bliższym z nią zetknięciu: mowy nie ma o tym, aby zboczyć z jakiejś ścieżki, bo ubranie natychmiast chwytają spalone słońcem, kolczaste gąszcze.Błądziłem tak po kamienistych wertepach bez mała trzy godziny, oblewając się potem.Złość mię brała na własny nierozsądek, bo cóż mnie w końcu obchodził ów człowiek i jego historia? Wyruszając w drogę około południa, więc w największym upale, nie zjadłem obiadu, a teraz głód ssał wnętrzności.Wróciłem w końcu do auta, które wysunęło się już z wąskiej smugi cienia i jego skórzane poduszki prażyły jak piec, a całe wnętrze przenikał wywołujący mdłości zapach benzyny i rozgrzanego lakieru.Nagle spoza zakrętu wyłoniła się samotna owca, podeszła do mnie, zabeczała głosem, przypominającym ludzki, i podreptała w bok; gdy znikała mi z oczu, dostrzegłem wąską ścieżkę, którą pięła się po stoku.Oczekiwałem jakiegoś pasterza, ale owca znikła i nikt się nie ukazał.Choć nie był to szczególnie godny zaufania przewodnik, wysiadłem powtórnie z auta i jąłem przedzierać się przez gęstwinę.Niebawem droga stała się wygodniejsza.Zmierzchało już, kiedy za małym cytrynowym zagajnikiem zarysowały się kontury sporego budynku.Zarośla ustąpiły trawie tak suchej, że pod stopami szeleściła jak spalony papier.Dom, bezkształtny, ciemny, wyjątkowo brzydki, z resztkami spękanego portalu, otaczała w wielkim promieniu wysoka siatka druciana.Słońce zachodziło, a ja wciąż jeszcze nie mogłem znaleźć wejścia; zacząłem głośno wołać, ale bez skutku - wszystkie okna były na głucho zamknięte okiennicami, i traciłem już nadzieję że w środku ktoś jest, kiedy brama otwarła się i ukazał się w niej człowiek.Gestem wskazał, w którą mam iść stronę, furtka znajdowała się w takim gąszczu, że nie domyśliłbym się nigdy jej istnienia.Osłaniając twarz przed kolącymi gałęziami, dobrnąłem do niej; była już otwarta z klucza.Człowiek, który ją otworzył, wyglądał na jakiegoś montera czy rzeźnika.Był to brzuchacz o krótkiej szyi, w przepoconej mycce na łysej głowie, bez surduta, gdyż na koszuli z podwiniętymi rękawami miał długi, ceratowy fartuch.- Przepraszam - czy tu mieszka doktor Diagoras? - spytałem.Podniósł na mnie swą pozbawioną wyrazu twarz, jakby zbyt wielką, niekształtną, z obwisłymi policzkami.Mogła to być twarz rzeźnika.Ale oczy w niej były jasne i ostre jak nóż; nie odezwał się ani słowem, popatrzył tylko na mnie i pojąłem, że to właśnie on.- Przepraszam - powtórzyłem - doktor Diagoras, prawda?Podał mi rękę, małą i miękką jak u kobiety, która uścisnęła moją z nadspodziewaną siłą.Poruszył skórą głowy, przy czym mycka przesunęła mu się na potylicę, wsadził obie ręce do kieszeni fartucha i spytał z odcieniem obojętnej wzgardliwości:- Czego pan właściwie chce ode mnie?- Niczego - odparłem natychmiast.Wybrałem się w tę podróż bez namysłu, przygotowany byłem na niejedno; chciałem poznać tego nietuzinkowego człowieka, ale nie godziłem się na to, by mnie obrażał.Układałem już sobie w głowie plan powrotu, a on patrzył na mnie, patrzył, aż rzekł:- Chyba że tak.Proszę za mną.Był już wieczór.Poprowadził mnie ku temu ponuremu domostwu, wszedł w mroczną sień, a kiedy wstąpiłem tam za nim, rozległo się kamienne echo, jakbyśmy się znaleźli we wnętrzu kościelnej nawy.Gospodarz odnajdywał w tej ciemności drogę z największą łatwością; nie ostrzegł mnie nawet przed stopniem schodów, tak że potknąłem się i klnąc w myśli, szedłem na górę, gdzie mżył słaby poblask uchylonych drzwi.Weszliśmy do pokoju o jednym tylko, zasłoniętym oknie.Kształt tego pomieszczenia, nade wszystko zaś nadzwyczaj wysoki, łukowy strop, nasuwał myśl o wnętrzu baszty raczej aniżeli domu mieszkalnym.Zastawiały go ogromne, czarne sprzęty o oślepłej ze starości politurze, krzesła o powykręcanych rzeźbami, niewygodnych oparciach, na ścianach wisiały owalne miniatury, w kącie zaś stał zegar, istna forteca o cyferblacie z polerowanej miedzi i wahadle rozmiarów tarczy helleńskiej.W pokoju było dość ciemno - blask żarówek, ukrytych wewnątrz skomplikowanej lampy, osłoniętej zaprószonymi abażurami, oświetlał jako tako tylko kwadratowy stół.Mroczne ściany o brudnorudawych obiciach spijały światło, że wszystkie kąty były czarne.Diagoras stał przy stole, z rękami w kieszeniach fartucha; wyglądało na to, że na coś czekamy.Postawiłem walizkę na podłodze, gdy wielki zegar zaczął wydzwaniać godzinę.Dźwiękiem czystym, silnym wybił ósmą; potem coś w nim zachrobotało i rozległ się nagle starczy, krzepki głos:- Diagoras! Ty łajdaku.Gdzie jesteś! Jak śmiesz ze mną tak postępować! Odezwij się! Słyszysz!? Na Boga! Diagoras.wszystko ma swoje granice! - W słowach tych drgała zarazem wściekłość i rozpacz.Nie to mię jednak najbardziej zdumiało.Poznałem ów głos: należał do profesora Corcorana.- Jeżeli się nie odezwiesz.- padały grożące słowa, gdy wtem powtórnie zachrzęścił zegarowy mechanizm i wszystko umilkło.- Cóż to.- powiedziałem - wprawił pan gramofon w to czcigodne pudło? Czy nie szkoda czasu na takie zabawki?Powiedziałem tak umyślnie, bo chciałem go dotknąć.Ale Diagoras, jakby nie słysząc, pociągnął za sznurek i znów ten sam chrapliwy głos wypełnił pokój:- Diagoras, pożałujesz tego.możesz być pewien! Wszystko, czego doznałeś, nie usprawiedliwia zniewagi, jaką mi wyrządzasz! Myślisz, że poniżę się do próśb.?- Już to zrobiłeś - rzucił od niechcenia tamten.- Kłamiesz! Jesteś łotrem, po trzykroć łotrem, niegodnym miana uczonego! Świat dowie się o twojej.Zębate kółka obróciły się kilka razy i znów zapanowała cisza.- Gramofon.? - z sobie tylko zrozumiałym przekąsem powiedział Diagoras.- Gramofon, co.? Nie, mój panie.W kurancie jest profesor Corcoran in persona, a raczej in spiritu suo, żeby tak rzec.Uwieczniłem go, dla kaprysu, ale cóż w tym złego?- Jak to rozumieć.? - wybełkotałem.Grubas namyślał się, czy wart jestem odpowiedzi.- Dosłownie - rzekł wreszcie - zakomponowałem wszystkie cechy jego osobowości.wmodelowałem je w odpowiedni układ, zminiaturyzowałem elektronicznie jego duszę i tak powstał wiemy portret znamienitej owej persony.usadowiony w tym zegarze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]