Podstrony
- Strona startowa
- Choroby zakazne zwierzat domowych z elementami ZOONOZ pod red. Stanislawa Winiarczyka i Zbigniewa Grądzkiego
- Witkiewicz Stanislaw Ignacy Mister Price czyli Bzik Tropika
- Markert Wojciech Generał brygady Stanisław Franciszek Sosabowski 2012r
- Grzesiuk Stanislaw Na marginesie zycia (SCAN dal 1
- Pagaczewski Stanislaw Porwanie profesora Gabki (3)
- Pagaczewski Stanislaw Misja profesora Gabki
- Pratchett Terry Equal Rites
- Dick Philip K Dr Futurity
- Nancy Kress Hiszpanscy zebracy
- Szklarski Alfred 8 Tomek w Gran Chaco
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- alpha1982.htw.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kilka ulegało zwykle strzaskaniu, lecz większość wytrzymywała strzał i zderzenie ze skałą, bo ich pancerne korpusy były nad wyraz odporne.Dawniej, kiedy nie było jeszcze nawet Luny Głównej ani żadnych w ogóle stacji, jedynym sposobem dostarczania zapasów ekspedycjom zagłębiającym się w okolice Sinus Medii było właśnie zrzucanie z rakiet zasobników, a że spadochrony na nic by się nie zdały, musiano konstruować te duralowe czy stalowe pudła tak, by wytrzymały gwałtowny upadek.Ciskano je, niby bomby jakieś, a ekspedycja zbierała później rozproszone nieraz i na przestrzeni kwadratowego kilometra.Pojemniki te przydały się teraz na nowo.Od przełęczy szlak wiódł pod samą granią ku północnemu szczytowi Orlej Głowy; jakieś trzysta metrów pod nim błyszczał pancerny kołpak Stacji.Od strony stoku otaczał go półpierścień głazów, staczających się w przepaść i opasujących stalową banię, która stała na ich drodze.Kilka takich głazów spoczywało na betonowej platformie w pobliżu wejścia.- To już nie można było znaleźć lepszego miejsca! - wyrwał się Pirxowi okrzyk.Pnin, który stawiał już nogę na pierwszym stopniu platformy, zatrzymał się.- Zupełnie jakbym słyszał Animcewa - powiedział i Pirx wyczuł w jego głosie uśmiech.Pnin odszedł - sam - cztery godziny przed zachodem słońca.Ale właściwie odszedł w noc, bo prawie cała droga, którą musiał przebyć, ogarnięta już była nieprzeniknioną ciemnością, i Langner, który znał Księżyc, powiedział Pirxowi, że kiedy tamtędy szli, nie było jeszcze naprawdę zimno; skała dopiero stygła.Rzetelny mróz brał jakąś godzinę po zapadnięciu mroków.Umówili się z nim, że da znać, gdy dotrze do rakiety.I rzeczywiście, w godzinę i dwadzieścia minut później ich radiostacja odezwała się, mówił Pnin.Zamienili tylko parę słów, bo był już najwyższy czas, tym bardziej że start odbyć się musiał w trudnych warunkach - rakieta nie miała pionu, a łapy jej dość głęboko weszły w rumowisko i działały jak rodzaj obciążonych balastem kotwic.Widzieli ten start, osunąwszy stalową okiennicę - nie sam jego początek, gdyż miejsce postoju zasłaniały żebra głównej grani.Ale naraz mrok, gęsty i bezpostaciowy, przeszyła linia ognista, której z dołu zawtórował rudawy brzask, było to światło odrzutu, odbijane kurzawą, wydmuchniętą spomiędzy głazów lawiniska.Ognisty grot szedł wyżej i wyżej, i nie widać było wcale rakiety, tylko tę strunę pałającą, coraz cieńszą, rozedrganą, rozpadającą się na pasma - normalna pulsacja silnika idącego całą mocą.Potem - a głowy ich uniesione były ku niebu i wypisujący na nim odlot tor ogniowy spoczywał już wśród gwiazd - prosta pochyliła się łagodnie i pięknym łukiem poszybowała za horyzont.Zostali sami, w ciemności, bo umyślnie zgasili wszystkie światła, żeby pewniej widzieć start.Zasunęli pancerną klapę okna, zaświecili lampy i spojrzeli na siebie.Langner lekko się uśmiechnął i, zgarbiony, w kraciastej flanelowej koszuli podszedł do stołu, na którym spoczywał jego plecak.Zaczął wydobywać z niego książki, jedną po drugiej, Pirx, oparty o zaklęsłą ścianę, stał na rozstawionych nogach, jak na pokładzie odlatującego daleko statku.Miał w sobie wszystko naraz, chłodne podziemia Luny Głównej, wąskie korytarze hotelowe, ich windy, turystów skaczących pod sufit i wymieniających kawałki nadtopionego pumeksu, lot do Ciołkowskiego, wielkich Rosjan, srebrną siateczkę radioteleskopu pomiędzy granią i czarnym niebem, opowiadanie Pnina, drugi lot i tę drogę niesamowitą, poprzez skalny mróz i żar, z otchłaniami zaglądającymi w szybkę hełmu.Nie mógł uwierzyć, że tak wiele pomieściło w sobie kilka zaledwie godzin - czas zolbrzymiał, ogarnął te obrazy, pochłonął je, a teraz wracały, jakby walcząc o pierwszeństwo.Zamknął na chwilę rozpalone, suche powieki i znów je otworzył.Langner systematycznie układał książki na półce i Pirxowi wydało się, że pojął tego człowieka, jego spokojne ruchy, gdy stawiał tom obok tomu, nie wynikały z tępoty ani obojętności, nie przytłaczał go ten martwy świat, bo mu służył: przybył na Stację, ponieważ tego chciał, nie tęsknił za domem, jego domem były spektrogramy, wyniki obliczeń i miejsce, w którym powstawały, wszędzie mógł być u siebie, skoro potrafił tak skoncentrować swoją zachłanność: wiedział, po co żyje - był ostatnim człowiekiem, któremu Pirx wyznałby swoje romantyczne marzenia o wielkim czynie.Pewno by się nawet nie uśmiechnął, jak przed chwilą, wysłuchałby go i wrócił do swojej pracy.Pirx przez mgnienie zazdrościł mu tej pewności, samowiedzy, ale czuł zarazem obcość Langnera, nie mieli sobie nic do powiedzenia i musieli przeżyć razem tę rozpoczynającą się noc i dzień po niej.Obszedł oczami kabinę, jakby widział ją po raz pierwszy.Kryte plastykiem, zaklęsłe ściany.Zamknięte klapą pancerną okno.Podsufitowe, wpuszczone w plastyk lampy.Kilka kolorowych reprodukcji między półkami z fachową lekturą i wąska tabliczka w ramce, z wpisanymi pod sobą w dwóch rzędach nazwiskami tych wszystkich, którzy byli tu przed nimi.Po kątach puste butelki tlenowe, skrzynki po konserwach, wypełnione okruchami różnobarwnych minerałów, metalowe, lekkie krzesła z nylonowymi siedzeniami.Mały stół, nad nim chodząca na ramieniu lampa do pracy.Przez uchylone drzwi widać było aparaturę radiostacji.Langner robił porządki w szafie, pełnej klisz fotograficznych.Pirx wyminął goi wyszedł.Z korytarzyka na lewo szły drzwi do kuchenki, na wprost - do komory wyjściowej, na prawo - do dwu miniaturowych pokoików.Otworzył swój.Oprócz łóżka, składanego krzesełka, wsuwanego w ścianę pulpitu i półeczki - nie było tam nic.Strop z jednej strony nad łóżkiem opadał skośnie jak w mansardzie, nie płasko jednak, lecz półkoliście, zgodnie z krzywizną zewnętrznego pancerza.Wrócił na korytarz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]