Podstrony
- Strona startowa
- Choroby zakazne zwierzat domowych z elementami ZOONOZ pod red. Stanislawa Winiarczyka i Zbigniewa Grądzkiego
- Witkiewicz Stanislaw Ignacy Mister Price czyli Bzik Tropika
- Markert Wojciech Generał brygady Stanisław Franciszek Sosabowski 2012r
- Grzesiuk Stanislaw Na marginesie zycia (SCAN dal 1
- Pagaczewski Stanislaw Porwanie profesora Gabki (3)
- Pagaczewski Stanislaw Misja profesora Gabki
- Williams Tad Smoczy tron (SCAN dal 952)
- Hesse Hermann Wilk stepowy (SCAN dal 962)
- Solaris 7
- Lukjanienko Siergiej Zimne brzegi
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- slaveofficial.htw.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wiem, że biegłem przed siebie z karkiem iplecami osmalanymi niewidzialnym płomieniem, który zdawał się mnie gonić.Nie widziałemMaartensa ani Ganimaldiego; byłem jak ślepy, gnałem przed siebie, aż potknąłem się o jakieśkretowisko i runąłem w mokrą jeszcze od nocnej rosy trawę na dnie następnej kotlinki.Dyszałem ciężko, zacisnąwszy z całej siły powieki, i choć twarz miałem w trawie, nagle gałkioczne wypełnił mi jakiś czerwonawy brzask, jak kiedy słońce świeci w zamknięte oczy.Aleprawdę mówiąc, tego nie jestem już całkiem pewien.Tu otwiera się luka w mojej pamięci.Nie wiem, jak długo leżałem.Obudziłem się,niby ze snu.z twarzą w wysokiej trawie.Gdy poruszyłem się.poczułem w okolicy karku iszyi piekący, okropny ból; przez długą chwilę nie śmiałem nawet podnieść głowy.Wreszcie tozrobiłem.Znajdowałem się na dnie kotlinki, otoczonej niskimi pagórami; dokoła łagodniefalowała w podmuchach trawa, jeszcze z ostatnimi, świecącymi kroplami rosy, która ulatniałasię szybko w promieniach słońca.Jego ciepło dobrze dawało mi się we znaki; zrozumiałem todopiero, gdy dotknąwszy ostrożnie karku, poczułem pod palcami grube bąble oparzeń.Wstałem wówczas i wzrokiem odszukałem wzgórze, na którym znajdował się przedtem naszpunkt obserwacyjny Przez długą chwilę nie mogłem się zdecydować, bałem się tam iść.Miałem jeszcze w oczach okropne czołganie się tego słonecznego robaka. Maartens! krzyknąłem. Ganimaldi!! Odruchowo spojrzałem na zegarek: byłopięć po ósmej.Przyłożyłem go do ucha, szedł.Wybuch nastąpił o siódmej dwadzieścia;wszystko potem trwało może pół minuty.Prawie trzy kwadranse byłem nieprzytomny?Poszedłem w górę po pochyłości.Jakieś trzydzieści metrów od szczytu wzniesienianatknąłem się na pierwsze łysiny wypalonej ziemi.Były pokryte sinawym, wystygłym jużprawie popiołem, niczym ślad ogniska, które tu ktoś rozpalił.Ale musiało to być bardzodziwne ognisko, bo nie spoczywało nieruchomo.Od zwęglonego miejsca szedł pas wyżarzonej ziemi, szeroki na jakieś półtora metra,falisty, z trawą u obu brzegów zwęgloną, a dalej tylko pożółkłą i zwiędłą.Pas ten kończył sięza następnym koliskiem spalonej ziemi.Tuż obok leżał twarzą w dół, z jednym kolanemprawie pod pierś podciągniętym, człowiek.Nim go jeszcze dotknąłem, wiedziałem, że nieżyje.Ubranie, pozornie całe, zmieniło barwę na srebrzystoszarą; taki sam niemożliwy kolormiał jego kark, i kiedy się nad nim pochyliłem, wszystko to zaczęło się pod moim tchnieniemrozsypywać.Odskoczyłem z okrzykiem zgrozy, ale miałem już przed sobą skurczony czarniawykształt, tylko ogólnym zarysem przypominający ludzkie ciało.Nie wiedziałem, czy toMaartens czy Ganimaldi, i nie miałem odwagi dotknąć go, przeczuwając, że już nie matwarzy.Pognałem wielkimi susami na szczyt wzgórza, ale już nie wołałem.Znowu natrafiłemna ślad ognistego przejścia, krętą, na węgiel wypaloną czarną dróżkę wśród trawy,rozszerzającą się miejscami do rozmiarów kilkumetrowego kręgu.Oczekiwałem widoku drugiego ciała, ale nie znalazłem go.Zbiegłem ze szczytu, tamgdzie był przedtem nasz wykop; z osłony z pancernego szkła pozostała jedynie rozciekła pozboczu, płaska skorupa, niby zamarznięta kałuża.Wszystko inne aparaty, kamery filmowe,pulpit, lornety, przestało istnieć, a sam okop zapadł się jakby pod ciśnieniem, przyłożonymdoń z góry, i tylko trochę szczątków stopionego metalu widniało wśród kamieni.Spojrzałemw stronę laboratorium.Wyglądało jak po wybuchu potężnej bomby lotniczej.Międzykawałami sczepionych w upadku murów polatywały ledwo widoczne w słońcu płomykidogasającego pożaru.Prawie tego nie widziałem, usiłując sobie przypomnieć, w którą stronępobiegli moi towarzysze, kiedy wyskoczyliśmy jednocześnie z ziemianki.Maartensa miałemwtedy po lewej stronie, więc to chyba jego ciało odkryłem a Ganimaldi& ?Zacząłem szukać jego śladów, daremnie, bo poza granicą wypalonego kręgu trawa jużsię podniosła.Biegałem tak, aż znalazłem inny, wypalony pas i zacząłem schodzić nim jakposkrzypującą pod podeszwami ścieżką w dół& aż zastygłem.Popielisko rozszerzało się;zdzbła martwej trawy okalały przestrzeń mierzącą nie więcej niż dwa metry, o kształcienieregularnym.Z jednej strony była węższa, z drugiej rozchodziła się& wszystko razemprzypominało zdeformowany, rozpłaszczony krzyż, pokryty dość grubą warstwą czarniawegopyłu, jakby długo dogorywała tu drewniana figura z rozpostartymi rękami, rzucona nawznak& Ale to może było tylko złudzenie? Nie wiem.Już od dawna zdawało mi się, że słyszę dalekie, przenikliwe wycie, ale nie zwracałemna nie uwagi.Doszły mię też ludzkie głosy, i one nic mnie nie obchodziły.Nagle zobaczyłemmaleńkie figurki ludzi, biegnących ku mnie; w pierwszej chwili przypadłem do ziemi, jakbymchciał się ukryć, a nawet odpełzłem od popieliska i skoczyłem w bok; gdy biegłem drugimskłonem, pojawili się nagle, zaszli mnie z dwu stron.Czułem, że nogi odmawiają miposłuszeństwa, było mi zresztą wszystko jedno.Nie wiem właściwie, czemu uciekałem o ile to była próba ucieczki.Usiadłem natrawie, a oni otoczyli mnie, jeden pochylał się nade mną, mówił coś, powiedziałem, żebyprzestał, żeby raczej szukali Ganimaldiego, bo nic mi nie jest.Kiedy chcieli mnie podnieść,broniłem się.wtedy ktoś ujął mnie za ramię.Krzyknąłem z bólu.Potem poczułem ukłucie istraciłem przytomność.Obudziłem się w szpitalu.Pamięć miałem doskonale zachowaną.Nie wiedziałem tylko, ile czasu upłynęło odkatastrofy.Z głową tkwiłem w bandażach, oparzenia dawały o sobie znać silnym bólempotęgującym się przy każdym poruszeniu; starałem się więc zachowywać jak najspokojniej.Zresztą te moje przejścia szpitalne, wszystkie transplantacje skóry, które mi robiono przezcałe miesiące, nie mają znaczenia, podobnie jak i to, co stało się pózniej.Zresztą nic innegonie mogło się stać.Dopiero w wiele tygodni potem przeczytałem w gazetach oficjalną wersjęwypadku.Wytłumaczenie znaleziono proste, które samo zresztą się narzucało
[ Pobierz całość w formacie PDF ]