Podstrony
- Strona startowa
- Wiktor Krawczenko Wybrałem wolnoć. Życie prywatne i polityczne radzieckiego funkcjonariusza
- Dołęga Mostowicz Tadeusz Drugie życie doktora Murka
- Cawthorne Nigel Zycie erotyczne wielkich dyktat
- Herbert Frank Bog Imperator Diuny (2)
- Castillo Pamietnik zolnierza Korteza
- dołęga mostowicz tadeusz bracia dalcz i s ka tom i
- Cisco Press CCDA Study Guide
- Philip G. Zimbardo, John Boyd Paradoks czasu
- Stanislaw Lem Pokoj na Ziemi (3)
- Cussler Clive, Perry Thomas Przygoda Fargo 05 Piaty kodeks Majow
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- odbijak.htw.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Aluminiowy kadłub był spojony nitami i pomalowany na biało.Tak wyglądała łódź od zewnątrz.W środku nie była tak przestronna, jak by można oczekiwać, z powodu bocznych ławek, które biegły wzdłuż długości całej łodzi, łącząc się na dziobie i na rufie i tworząc w ten sposób na końcach dwie dodatkowe, mniej więcej trójkątne ławeczki.Pod ławkami znajdowały się hermetycznie zamknięte zbiorniki powietrzne.Boczne ławki miały szerokość trzech stóp, a zatem wolna przestrzeń między nimi miała dwadzieścia stóp długości i pięć szerokości.Tworzyło to obszar o powierzchni stu stóp kwadratowych, okupowany przez Richarda Parkera.Boczne ławki łączyły trzy poprzeczne; jedną z nich roztrzaskała zebra podczas upadku.Te poprzeczne ławki miały po dwie stopy szerokości każda i były rozmieszczone w równych odstępach, na wysokości dwóch stóp od dna.Gdyby Richard Parker siedział pod ławką, miałby niezłą zabawę, waląc co chwila głową w sufit, jeśli można to tak nazwać.Pod plandeką miał dodatkową przestrzeń dzięki dwunastocalowemu odstępowi pomiędzy górną krawędzią nadburcia, do której przymocowany był brezent, a ławkami.Razem dawało to zatem trzy stopy, co ledwie wystarczało, by tygrys mógł stanąć.Podłoga z wąskich, gładkich desek była płaska, ścianki zbiorników idealnie do niej prostopadłe.Tak więc, co ciekawe, choć łódź miała zaokrąglone końce i boki, jej wnętrze było prostokątne.Miałem wrażenie, że oranż — ten piękny hinduski kolor — jest barwą symbolizującą przetrwanie, bo całe wnętrze łodzi, plandeka, kamizelki i koła ratunkowe, wiosła oraz większość innych ważnych detali, były pomarańczowe.Pomarańczowe były nawet plastikowe gwizdki.Po obu stronach dziobu czerniały wypisane antykwą słowa „Tsimtsum” i „Panama”.Plandekę z mocnego, szorstkiego brezentu zrolowano aż do środkowej poprzecznej ławki.Ta, przy której znajdowało się legowisko Richarda Parkera, pozostawała schowana, a trzecia była połamana i przygniatało ją ciało zebry.W nadburciu było sześć dulek, wrębów w kształcie litery U; wioseł zostało tylko pięć, bo jedno straciłem, usiłując odepchnąć od szalupy Richarda Parkera.Trzy leżały na ławce po jednej stronie łodzi, czwarte na ławce przeciwległej, a z piątego skonstruowałem swój zbawczy bukszpryt.Wątpiłem w użyteczność tych wioseł jako środka napędu.Szalupa nie była łódką regatową, ale ciężką, solidną konstrukcją przeznaczoną do powolnego dryfowania bez nawigacji, choć przypuszczam, że gdyby było trzydziestu dwóch chłopa, moglibyśmy jakoś ruszyć.Nie odnotowałem tych wszystkich i wielu innych szczegółów od razu.Zauważałem je z czasem i pod presją rozmaitych konieczności.Znalazłem się w najgorszej z najgorszych opresji, moja przyszłość malowała się w ponurych barwach i każdy drobiazg, każdy szczegół mógł zapalić w mojej świadomości światełko nadziei.A wtedy nie był już zwykłym drobiazgiem, ale przeobrażał się w najważniejszą rzecz na świecie, w coś, co mogło uratować mi życie.A takie odkrycia zdarzały się bez przerwy.Jakże prawdziwe jest porzekadło, że potrzeba jest matką wynalazków!ROZDZIAŁ 51Podczas pierwszego przeglądu nie wypatrzyłem jednak tego drobiazgu, na którym mi najbardziej zależało.Rufa i boczne ławki tworzyły jedną litą całość, podobnie jak boki zbiorników powietrznych.Podłoga przylegała płasko do wnętrza kadłuba; nie mogło być pod nią żadnych schowków.Było pewne, że nie ma tam żadnych szafek, skrzynek ani innych pojemników, tylko gładkie, jednolite, pomarańczowe powierzchnie.Straciłem dobre mniemanie o kapitanach i dostawcach.Nadzieja na przeżycie przygasła.Pragnienie pozostało.Jakie zapasy mogły być na dziobie, pod plandeką? Zawróciłem i zacząłem pełznąć w stronę dziobu.Czułem się jak wysuszona na wiór jaszczurka.Nacisnąłem dłonią brezent.Był mocno napięty.Gdybym go odwinął, dobrałbym się do tego, co mogło tam być zmagazynowane.Ale to oznaczałoby otwarcie wejścia do legowiska Richarda Parkera.Nie wahałem się ani chwili.Pragnienie pobudzało mnie do działania.Wyciągnąłem wiosło spod brezentu.Włożyłem na siebie koło ratunkowe.Położyłem wiosło w poprzek dziobu.Pochyliłem się nad nadburciem i kciukiem ściągnąłem z haka linę przytrzymującą brezent.Namęczyłem się z tym okropnie.Ale z drugim i trzecim hakiem poszło już łatwiej.Zrobiłem to samo po drugiej stronie.Brezent zwiotczał pod naciskiem moich łokci.Leżałem na nim płasko, nogami w stronę rufy.Odwinąłem brzeżek plandeki i od razu wiedziałem, że moje wysiłki zostały nagrodzone.Dziób był skonstruowany podobnie jak rufa; tu również była ławeczka.A na niej, o kilka cali od stewy, błyszczał jak brylant rygiel.Dostrzegłem zarys wieka.Serce zaczęło mi walić jak młotem.Odwinąłem brezent jeszcze trochę i zajrzałem pod spód.Wieko miało kształt trójkąta z zaokrąglonymi kątami, trzy stopy u podstawy i dwie wysokości.W tym samym momencie dostrzegłem jakiś wielki pomarańczowy kształt.Cofnąłem się gwałtownie, ale pomarańczowy masyw nie poruszył się.Nie dostrzegłem też oczu.Spojrzałem jeszcze raz.To nie był tygrys, lecz kamizelki ratunkowe.Legowisko Richarda Parkera zamykał od mojej strony stos kamizelek.Ciarki przebiegły mi po grzbiecie.Między kamizelkami, jak przez zasłonę z liści, dostrzegłem po raz pierwszy wyraźnie, bez wątpliwości, czy nie jest to przywidzenie, fragment Richarda Parkera — jego zad i grzbiet.Płowy, pasiasty i wprost ogromny.Tygrys leżał na brzuchu, zwrócony w stronę rufy.Leżał nieruchomo, tylko boki wznosiły się i opadały miarowo.Aż zamrugałem oczami, nie dowierzając, że jestem tak blisko.Dzieliły mnie od niego zaledwie dwie stopy.Mogłem go uszczypnąć w tyłek.A między nami nie było nic oprócz cienkiego brezentu, który nie stanowił żadnej przeszkody.— Boże, ratuj! — żadne wołanie nie mogło być bardziej żarliwe od tego cichego jak oddech szeptu.Leżałem w absolutnym bezruchu.Musiałem jednak dostać się do wody.Opuściłem powoli rękę i po cichutku odsunąłem zasuwę.Podniosłem wieko.W środku był pojemnik.Wspomniałem wcześniej o szczegółach, które były dla mnie zbawieniem.To był właśnie jeden z nich: zawiasy wieka znajdowały się o jakiś cal od krawędzi ławki dziobowej, co oznaczało, że kiedy pokrywa była otwarta, stawała się zaporą odgradzającą mnie od Richarda Parkera, który inaczej mógłby się do mnie dostać, odsunąwszy na bok kamizelki.Otworzyłem wieko tak, aż oparło się o poprzecznie ułożone wiosło i brzeg plandeki.Teraz Richard Parker, chcąc mnie zaatakować, musiałby sforsować pokrywę.Gdyby podjął taką próbę, zdążyłbym wskoczyć w kamizelce do wody.Rozejrzałem się dookoła.Nigdzie nie było widać rekinów.Spojrzałem w dół i o mało nie zemdlałem z radości
[ Pobierz całość w formacie PDF ]