Podstrony
- Strona startowa
- Trylogia Lando Calrissiana.03.Lando Calrissian i Gwiazdogrota ThonBoka (3)
- Trylogia Hana Solo.01.Han Solo na Krancu Gwiazd (3)
- Trylogia Hana Solo.01.Han Solo na Krancu Gwiazd
- Trylogia Hana Solo.01.Han Solo na Krancu Gwiazd (2)
- 090. Gwiazda PO GWIEDZIE (Troy Denning) 27 lat po Nowa Era Jedi
- Jan Lam Pan komisarz wojenny
- Zygmunt Miłkowskisylwetyemigracy
- Conrad Joseph Wsrod pradow (2)
- Wilk Marek Hlasko
- Michał Huzarski Taktyka ogólna wojsk lądowych
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- tohuwabohu.xlx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I raz po raz, jak język natrafiający na bolący zepsuty ząb, znak dominujący w jego jaźni, widoczny we wszystkim, co robił: wizja twierdzy wznoszącej się z czarnego jeziora.Skąd ten stadnik mógł o niej wiedzieć?Dorthy zastanawiała się nad tymi kilkoma faktami, podczas gdy słońce grzało jej głowę i ramiona, a Kilczer trudził się przy wiosłach.Jej talent powoli przestawał działać.Jeszcze zdążyła wyczuć pragnienie stadnika, rozpływające się po powierzchni jego strachu, jak olej na wodzie.Podniosła zdjętą przez Kilczera górę kombinezonu i zanurzyła materiał w wodzie za burtą, a kiedy dobrze nasiąknął wodą, rzuciła ciężką kulę stadnikowi.Ten obserwował ją podejrzliwie i nerwowo.Potem zaparł się stopami o karbowaną burtę łodzi, wbijając pazury w świeże drewno i, przesuwając ramiona w górę, przybrał przedziwną pozycję.Nogi i ręce miał związane, a maleńkie szczątkowe kończyny zaciskające się kurczowo na jego szerokiej i pokrytej gęstym futrem piersi były zbyt krótkie, aby zdołał dosięgnąć nimi do pyska.Nagle stwór pochylił głowę i chwycił materiał zębami.Przez chwilę Dorthy poczuła obudzoną na nowo czujność Kilczera, który jednak ani na chwilę nie przestał wiosłować.Stadnik ściskał w zębach tkaninę, obserwując ludzi spod wypukłego czoła.- Sprawdź czy jest głodny - podsunął Kilczer.- Nie jest - powiedziała Dorthy, lecz mimo to wyjęła pasek suszonego mięsa i rzuciła jeńcowi.Nie wypuszczając z pyska góry kombinezonu, stadnik spojrzał na mięso, a potem na Dorthy.Później jednym zwinnym ruchem głowy rzucił jej mokry materiał.Chwyciła kombinezon jedną ręką, przy czym mokry rękaw trzepnął ją w piersi.Stadnik ponownie spuścił głowę i znieruchomiał.Znów myślał o wieży, ale dziwnie tęsknie, z rozmarzeniem, którego Dorthy nie potrafiła zrozumieć.Aktywator przestał działać na implant i jej talent szybko zanikał.Wkrótce wyczuwała jedynie słabą tęsknotę, zmieszaną z determinacją Kilczera, uparcie wiosłującego mimo bólu mięśni protestujących przeciwko wielogodzinnemu wysiłkowi.Dorthy zaproponowała, że zastąpi go na chwilę, ale nie była dość wysoka, żeby poruszać wiosłami.Leżąc na pokładzie u jej stóp i odrywając drzazgi pozostawione na krawędziach desek przez kamienne narzędzia stadników, Kilczer śmiał się z jej wysiłków.Skulony na dziobie stadnik obserwował ich w bezruchu.Dorthy też usiadła.- Przepraszam - powiedziała.- Nie martw się.Poradzę sobie.- Jego pierś i blada, kościste ramiona lśniły od potu.Przewrócił się na bok, przechylił przez burtę, nabrał dłonią wody, napił się i obmył sobie twarz.Potem zerknął w bok i zapytał: - Czy nasz przyjaciel nie potrzebuje kolejnego drinka?- Teraz już nie wiem.- Aha.Cóż, nieważne.Kilczer wstał i raźnie znów wziął się do wioseł.- Powinieneś odpocząć - powiedziała mu Dorthy.- Teraz płyniemy pod prąd rzeki zasilającej to jezioro.Widzisz, jak nas znosi?Kilczer sprawdził bandaże na dłoniach, poprawił opaskę na głowie, chwycił wiosła i zaczął wiosłować długimi miarowymi pociągnięciami.Łódź z każdą minutą zbliżała się do ujścia rzeki, które było już tak blisko, że Dorthy mogła dostrzec schodzące aż do samej wody drzewa i białe kamienie na brzegach.Przejrzysta czarna toń zmętniała i niebawem Kilczer musiał podpłynąć bliżej brzegu, gdzie prąd był słabszy.Woda przybrała teraz barwę herbaty z mlekiem, uwielbianej przez rodowitych Australijczyków.Poczuli podmuch zimnego wiatru.W oddali, wysoko nad linią iglastego lasu, nagie szczyty grani kryły się w zabarwionej na różowo przez słońce chmurze.Kilczer coraz częściej zwlekał między kolejnymi pociągnięciami wioseł i ocierał czoło.W pewnej chwili zupełnie przestał wiosłować i przez prawie minutę zanosił się gwałtownym, suchym kaszlem.Później wzruszeniem ramion zbył obawy Dorthy i znów chwycił za wiosła.Na środku rzeki - wpłynęli już między porośnięte lasem brzegi - szybki nurt toczył spienione fale.Pod niskimi konarami drzew zalegały cienie, w których mogło się coś kryć.Kilczer nadal wiosłował, powoli i z wysiłkiem.W końcu rzekł:- Chyba trochę odpocznę.- Może powinniśmy porzucić łódź.Mamy już za sobą najgorsze, przepłynęliśmy jezioro.Nawiasem mówiąc, miałeś rację.Zanurzył wiosła, pociągnął i jeszcze raz zanurzył.- Miałem szczęście, oboje je mieliśmy.Nie zostawimy łodzi, którą z takim trudem zdobyliśmy.W tym lesie nie ufam naszemu przyjacielowi.- Moglibyśmy go wypuścić.- Nie, tego nie chcę.Może spróbujesz dowiedzieć się od niego czegoś więcej.- Zrobiłam co mogłam.Niczego już się od niego nie dowiem.Pociągnięcie, zanurzenie.Kilczer kierował łódź do skalistego brzegu, gdzie ciemne drzewa pochylały się nad olbrzymimi głazami.- Mówiłaś, że ma głęboko ukryte pokłady wiedzy.- Tylko że ja nie mam do nich dostępu.Wiesz, że mogę dostrzec tylko to, o czym myśli.- I ta wiedza czeka na uwolnienie, tak? Nasz przyjaciel ma zaledwie kilka dni, przynajmniej w swej obecnej postaci.Za kilka dni.Mocno pociągnął prawym wiosłem i łódź w coś uderzyła.Dorthy obejrzała się, zobaczyła, że stadnik nisko pochyla głowę przed wachlarzem szorujących o dziób iglastych gałęzi.Kilczer wyjął jedno wiosło z dulki i za jego pomocą przepchnął łódź wzdłuż leżącego w wodzie pnia.Dorthy przywiązała odciętą cumę dojednej z gałęzi.Kilczer przeciągnął się, rozprostowując ręce.Stadnik obserwował go, skulony pod nisko zwieszonymi gałęziami.- Nie próbuj uciekać, mały potworze - rzekł Kilczer i podniósł karabin.Stadnik skulił się, skrobiąc pazurami drewno.- Ach tak, wiesz co to takiego.Dorthy, możesz popilnować naszego przyjaciela, kiedy będę odpoczywał?- Oczywiście - powiedziała, a kiedy położył się, zaczęła masować jego ramiona, aż napięte mięśnie rozluźniły się pod jej palcami.- Wspaniale - mruknął Kilczer.Chłodna, trochę śliska skóra, szereg wystających kręgów: jej chudy i blady kochanek.W końcu zasnął z głową złożoną na skrzyżowanych rękach i twarzą obróconą w bok, częściowo zakrytą przez zmierzwione włosy.Dorthy położywszy karabin obok, na deskach pokładu, usiadła przy nim.Stadnik na dziobie nie ruszał się, jego wielkie, nieprzeniknione oczy skrywał cień.Może także spał.Mijały godziny.Dorthy patrzyła jak rzeka przepływa obok, a czerwone słońce lśni na pofalowanej toni.Czuła jak jej niepokój znika na widok tych ustawicznych zmian.W pewnej chwili przepłynęła obok kępa roślinności, wirując w statecznym walcu, w uścisku szybkiego nurtu.Innym razem z drzew na drugim brzegu uniosła się chmara latających stworzeń i okrążyła łódź - stadnik obrzucił je spojrzeniem - a potem odleciała w dół rzeki.Jeniec patrzył jak odlatywały, a potem znów opuścił głowę, niemal ukrywając swoją twarz w cieniu kaptura.Trochę później Kilczer przeciągnął się, usiadł i przetarł oczy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]