Podstrony
- Strona startowa
- Pullman Philip Mroczne materie 1 Zorza północna (Złoty Kompas)
- Pullman Philip Mroczne materi Zorza polnocna (Zloty Kompas)
- Farmer Philip Jose ÂŒwiat Rzeki 04 Czarodziejski labirynt
- Pullman Philip Mroczne materie 01 ZÅ‚oty kompas
- Pullman Philip Mroczne materie 02 Magiczny nóż
- Pullman Philip Mroczne materi Bursztynowa luneta
- Powell Tag & Judith Panowanie nad umysłem
- Arct Bohdan Cena Zycia (2)
- John Fowles Mantissa
- Corey Ross, Pamela Swett, Fabrice dAlmeida Pleasure and Power in Nazi Germany (2011)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- bless.xlx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Krowa żuła słomę.Usiadł przeciągając się i drapiąc.Tibor przyglądał się cieniom między krokwiami.Gdyby nie zabrał mi rak i nóg, nigdy bym nie zabił tego dziwnego człowieka, tego myśliwego, Jacka Schulda.On był zbyt silny.Mogłem go pokonać tylko za pomocą manipulatorów.Dlaczego zostawił mi coś, co pomaga mi zabijać? Przez chwilę wydawało się, że wszystko idzie tak dobrze.Wydawało się, że wszystko zmierza ku końcowi, że kilka następnych dni zakończy całą Pielg.Wydawało się, że cel jest już w zasięgu ręki i że zadanie zostanie wykonane.Miałem.nadzieję, ale tak szybko przyszła.rozpacz.Czy jest to aspekt Boga Gniewu? Być może Pete zadał istotne pytanie.Co należy podkreślić w takiej pracy? Nawet jeśli uda mi się spojrzeć na jego twarz, może się zdarzyć, że tym razem nie zdołam namalować obrazu właściwie.Jak namalować taką istotę? To.to przekracza wszelkie wyobrażenie.Brakuje mi Toby’ego.Dobry był z niego pies.Kochałem go.Ach, ten biedny szaleniec.żałuję, że go zabiłem.To nie jego wina, że był szalony.Wszystko byłoby inaczej, gdybym miał ręce i nogi.Może zrezygnowałbym i wrócił do domu.Teraz nie jestem już nawet pewien, czy potrafiłbym malować normalnymi dłońmi.Boże, gdybyś jednak zechciał kiedyś mi je przywrócić.Nie, nie sądzę, bym je jeszcze kiedyś miał.Ja.nie rozumiem.Popełniłem błąd, przyjmując ich zamówienie.Teraz jestem tego pewien.Zapragnąłem namalować coś, czego nie da się pokazać, czego nie sposób zrozumieć.To jest niewykonalne.Pycha.Nie ma we mnie nic poza umiejętnością.Wiem, że jestem dobry, ale nic poza tym, a ja i tego nadużyłem.Wydawało mi się, że nie tylko powinienem być równy normalnemu człowiekowi, ale że powinienem go przewyższyć, wznieść się ponad ludzką istotę.Chciałem, by przyszłe pokolenia wyznawców, patrząc na moje dzieło, widziały to; chciałem, by, patrząc na Boga Gniewu, dostrzegały talent Tibora McMastersa.Pragnąłem ich czci, podziwu, uwielbienia.Teraz rozumiem, że pragnąłem ubóstwienia przez moją sztukę.Przywiodła mnie tutaj pycha.Nie wiem, co mam teraz zrobić.Oczywiście, jechać dalej, jechać.Tak trzeba.Nie tak to wszystko sobie wyobrażałem.Deszcz przestał padać.Tibor napiął i rozluźnił mięśnie.Podniósł wzrok.Krowa żuła słomę.Usłyszał chrapanie Pete’a.Nie.Pete siedział i patrzył na niego.- Tibor? - spytał Pete.- Tak?- Co to za chrapanie?- Nie wiem.Myślałem, że to ty chrapiesz.Pete wstał i wytężył słuch.Rozejrzał się po stodole i ruszył w stronę przegrody.Zajrzał do środka.Gdyby nie chrapanie, pomyślałby, że to tylko śmieci i kupka łachmanów.Pochylił się niżej, owiała go chmura winnych oparów.Wyprostował się szybko.- Co tam jest? - zawołał Tibor.- Jakiś włóczęga - odparł Pete.- Chyba odsypia kaca.- Może mógłby nam coś powiedzieć o osadzie.Może nawet wiedziałby coś więcej.- Wątpię - rzekł Pete.Wstrzymując oddech, powrócił do przegrody i uważnie przyjrzał się leżącej postaci: dawno nie strzyżona broda różnych odcieni, z okruchami jedzenia i lśniącą smugą śliny, zęby - te, które jeszcze zostały - raczej brązowe niż żółte, przeważnie połamane; twarz o wydatnych rysach; która w świetle padającym z najbliższej dziury w dachu wydawała się ziemista; nos złamany przynajmniej dwukrotnie; gruba warstwa ropy w kącikach oczu i na rzęsach; sztywne jak drut włosy, długie, splątane, siwe jak dym.Nawet we śnie twarz była napięta: nieustannie ożywiały ją tiki, skurcze i drgania mięśni, jakby pod skórą kotłowało się rojowisko robaków.Cała postać była wychudzona, odwodniona i wyniszczona.- Stary pijus - powiedział Pete, odwracając się.- Nic nam nie powie o osadzie.Pewnie go stamtąd wypędzili.Deszcz już nie pada, ciągle jest jeszcze widno, pomyślał Pete.Lepiej będzie, jeśli zostawimy go tutaj i pojedziemy dalej.Co on nam może powiedzieć? Weźmiemy sobie tylko na głowę skacowanego włóczęgę.- Zostawmy go tutaj i jedźmy dalej - powiedział do Tibora.Kiedy oddalił się nieco, mężczyzna jęknął i mruknął:- Gdzie jesteś?Pete zatrzymał się.- Gdzie jesteś? - powtórzył załamujący się głos; rozległo się młócenie po słomie.- Może jest chory - powiedział Tibor.- Nie wątpię.- Chodź tutaj - rzekł głos.- Chodź tutaj.Pete spojrzał na Tibora.- Może jednak potrafimy mu pomóc - zauważył Tibor.Pete pokręcił głową, lecz wrócił do przegrody.Kiedy zajrzał do środka, mężczyzna powiedział:- Ach, tu jesteś.- Mówiąc te słowa, nie patrzył na Pete’a.Mówił do dzbana, który wygrzebał spod słomy.Odkorkował go, lecz nie starczyło mu sił, by go unieść do ust.Odrzucił głowę do tyłu i opuścił ją na bok.Przechylił dzban w stronę ust i zaczął pić.Część wina spłynęła mu na twarz.Kiedy odstawił dzban, zaniósł się kaszlem.Z jego piersi, gardła i ust wydobywało się rzężenie.Splunął czerwonawą śliną; trudno było powiedzieć, czy zabarwiła ją krew, czy osad z wina.Pete odwrócił się.- Widzę cię - odezwał się nagle mężczyzna; teraz mówił trochę pewniejszym głosem.- Nie odchodź.Pomóż staremu Tomowi - dodał, zawodząc wprawnie.- Panie, możesz pomóc? Mnie pomóc? Ręce coś mi osłabły.Pewnie spałem na nich.- Czego chcesz? - spytał Pete.- Proszę, potrzymaj mi dzban.Nie chcę, żeby się rozlało.- Dobrze - zgodził się Pete.Wstrzymując oddech, wszedł do przegrody i klęknął obok starca.Prawą ręką podniósł jego chude ramiona, lewą zaś dzban.- Masz - powiedział i przechylił naczynie; mężczyzna pociągnął kilka długich łyków.- Dziękuję - rzekł, kaszląc już nie tak gwałtownie jak przedtem.Mimo to opryskał nadgarstek i przedramię Pete’a.Pete puścił go szybko i postawił dzban.Zaczął się wycofywać, lecz koścista dłoń natychmiast chwyciła jego rękę.- Nie odchodź, nie odchodź.Nazywam się Tom.Tom Gleason.Skąd jesteś?- Z Utah.Z Charlottesville, Utah - odparł Pete, starając się nie oddychać.- A ja z Denver - powiedział Tom.- Dziękuję ci.To było ładne miasto.I dobrzy ludzie, wiesz? Zawsze ktoś dał na kielicha i.jak to się mówiło.bełta.- Zachichotał.- Ile kosztuje? Niech dobrze smakuje.Chce pan się napić? Proszę.Nie jest złe.Znalazłem w piwnicy domu niedaleko drogi, tam.- Machnął ręką.- Gdzie? Cholera! Jest tam tego więcej.Proszę.Mam jeszcze dużo.- Nie - odmówił Pete.- Dziękuję.- Byłeś kiedyś w Denver?- Nigdy.- Pamiętam, jak tam było ładnie, zanim wszystko spalili.Wiesz, ludzie byli mili.Oni.Pete wypuścił powietrze, wciągnął ponownie, odbiło mu się.- Taa, mnie też tak przytyka - powiedział Tom.- Żeby spalić takie ładne miejsce.Właściwie, dlaczego to zrobili?- Była.wojna - odparł Pete.- Kiedy jest wojna, bombarduje się miasta.- Ja nie chciałem żadnej wojny.To było takie ładne miejsce.Po co bombardować takie ładne miejsce jak Denver? Mnie też poparzyli.- Szarpnął niezdarnie za postrzępioną koszulę.- Chcesz zobaczyć moje rany?- Nie trzeba.- Mam je.Dużo ich mam.Zabrali mnie do szpitala polowego, ale wyrzucili, jak tylko mi się poprawiło.Później zrobiło się kiepsko.Trudno było o coś do picia albo do jedzenia.Ciężkie czasy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]