Podstrony
- Strona startowa
- Choroby zakazne zwierzat domowych z elementami ZOONOZ pod red. Stanislawa Winiarczyka i Zbigniewa GrÄ dzkiego
- Witkiewicz Stanislaw Ignacy Mister Price czyli Bzik Tropika
- Markert Wojciech Generał brygady Stanisław Franciszek Sosabowski 2012r
- Grzesiuk Stanislaw Na marginesie zycia (SCAN dal 1
- Pagaczewski Stanislaw Porwanie profesora Gabki (3)
- Pagaczewski Stanislaw Misja profesora Gabki
- Walter Schellenberg Wspomnienia (3)
- Dębski Eugeniusz Pieklo dobrej magi (3)
- Focjusz Kodeksy II
- 1 Tolkien J R R Wladca Pierscieni T 1 Wyprawa
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- protectorklub.xlx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Postanowili iść owym wyciętym w zaroślach traktem gęsiego, trzeba było rozpychać i rozgarniać szczątki zaschłych łodyg, ale i tak postępowali szybciej niż dotąd.Wielkim łukiem przecinka zmierzała coraz wyraźniej na północ — minęli kilka ostatnich, zupełnie skarlałych, martwych szczątków roślinnych i znaleźli się na równinie, z drugiej strony zagajnika.Tam, gdzie przecinka opuszczała zarośla, dołączał się do niej płytki ślad — wzięli go w pierwszej chwili za ścieżkę, ale to nie była ścieżka.W jałowym gruncie wyryta została bruzda czy rowek, głęboki na kilkanaście centymetrów i niewiele szerszy.Porastały go zielonkawosrebrne, aksamitne w dotknięciu porosty.Ten dziwaczny “trawniczek", jak go nazwał Doktor, ciągnął się w dal, prosto jak strzelił, kończąc się u jasnego pasa, który, jak mur, rozpostarty od jednej ku drugiej krawędzi równiny, zamykał przed nimi cały horyzont.Nad owym pasem świeciły spiczaste wyniesienia, przypominające szczyty gotyckich, obitych srebrną blachą wież.Szli szybko i niemal z każdym krokiem dawały się rozróżniać nowe szczegóły.Na wiele kilometrów biegła w boki płaszczyzna, pogięta regularnymi łukami, jakby dachowe pokrycie hangaru nadludzkiej wielkości.Łuki odwrócone były wypukłościami w dół, pod nimi migotało coś szarawo, jakby ze stropów sypał się drobny pył albo ciekła mętna, rozprószona woda.Gdy znaleźli się jeszcze bliżej, powiew przyniósł obcą woń, gorzkawą, ale miłą, jakby nieznanych kwiatów.Szli, zmniejszywszy między sobą odstępy.Łukowaty dach wznosił się jak gdyby coraz wyżej, każdy łuk niczym gigantyczne, odwrócone przęsło mostowe ogarniał przestrzeń bodajże kilometra.Tam, gdzie dwa łuki wysoko na tle chmur widocznym ostrzem łączyły się ze sobą, świeciło coś mocno, jak gdyby osadzone tam lustra odbijały w dół słoneczne promienie.Światło to migotało miarowo.Ściana na wprost nich poruszała się — utworzona ze strumyków czy sznurów szaropłowej barwy wykazywała coś w rodzaju perystaltyki — od lewej ku prawej przebiegały po niej w jednakowych odstępach faliste wypukłości.Wyglądało to jak kurtyna sporządzona z niezwykłego materiału, za którą w regularnych odstępach przechodzą, trąc o nią bokami, słonie, a właściwie zwierzęta znacznie od słoni większe.Kiedy do niej doszli, w miejscu, w którym kończyła się ślepo owa wąska, zaklęsła, porosła aksamitnym mchem dróżka — natężenie gorzkiej woni stało się nieznośne.Cybernetyk rozkaszlał się.— To może być jakiś trujący wyziew — powiedział.Stali, z krótkimi, niekształtnymi cieniami u nóg, patrząc na miarowe przesuwanie się fal.Gdy znów ruszyli i już tylko parę kroków dzieliło ich od “kurtyny", wydała im się jednorodna — jak spleciona z grubych, matowych włókien.Doktor podniósł z ziemi kamyk i cisnął go przed siebie.Wszycy widzieli, jak kamyk leciał.Znikł, jakby roztopił się czy wyparował, nie dotknąwszy ruchomej powierzchni.— Wpadł do środka? — z wahaniem powiedział Cybernetyk.— Skąd! — krzyknął Chemik.— Nie dotknął nawet tego.tego.Doktor podniósł całą garść kamyków i grudek ziemi, rzucał raz za razem, wszystkie znikały nie dolatując do “kurtyny", kilka centymetrów przed nią.Inżynier odpiął od małego kółka klucz i cisnął go w brzęknącą właśnie powierzchnię.Klucz dźwięknął, jakby uderzył o blachę, i znikł.— Co teraz? — powiedział Cybernetyk, patrząc na Koordynatora.Ten nie odpowiedział.Doktor rzucił plecak na ziemię, wyjął z niego puszkę z żywnością, wykroił nożem kostką mięsnej galarety i cisnął ją w “kurtynę".Okruch galarety przylepił się do matowej powierzchni i wisiał na niej chwilę — potem zaczął niknąć — jak gdyby topniał.— Wiecie co? — powiedział Doktor z błyszczącymi oczami — to jest jakiś filtr — wybiórcza przesłona — coś takiego.Chemik znalazł w kółku pasowym swego plecaka zeschły, ułamany pęd “pajęczastej" rośliny, który musiał tam uwięznąć, kiedy się przedzierali przez zagajnik — bez namysłu rzucił go w falującą zasłonę — i krucha witka, odbiwszy się, padła u jego stóp.— Selektor.— wypowiedział niepewnie.— Ależ tak! na pewno! — Doktor zbliżył się do “kurtyny", aż koniec jego cienia padł przy ziemi na jej brzeg, wycelował swoją czarną broń i nacisnął spust.Ledwo cienki jak igła strumyk dotknął wydymającej się powłoki, powstał w niej otwór wrzecionowatego kształtu, ukazując wielką mroczną przestrzeń, z sunącymi wysoko i nisko iskrami, w głębi fruwało mrowie białawych i różowych płomyczków
[ Pobierz całość w formacie PDF ]