Podstrony
- Strona startowa
- Carter Stephen L. Elm Harbor 01 Władca Ocean Park
- Clarke Arthur C. Baxter Stephen Swiatlo minionych dni (3)
- (ebook Pdf) Stephen Hawking A Brief History Of Time
- § Carter Stephen L. Wladca Ocean Park
- Hawking Stephen W Krotka Historia Czasu
- Hawking Stephen W Krotka Historia Czasu (3)
- Stephen W. Hawking Krotka Historia Czasu
- Chmielewska Joanna (Nie)boszczyk maz (2)
- Krystyna Siesicka Pejzaz Sentymentalny
- Margaret Weis, Tracy Hickman o4ye
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- black-velvet.pev.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Autobus zatańczył na mokrej nawierzchni i uderzyła go w bok wioząca nawóz ciężarówka.Pędząc z szybkością ponad sześćdziesięciu mil na godzinę, greyhound uderzył w betonową podporę mostu i przełamał się na pół.Dwie błyszczące, zlane ulewą połówki potoczyły się każda w innym kierunku.Ta, w której znajdował się zbiornik paliwa, wybuchła, posyłając czerwono - czarną ognistą kulę w szare od deszczu niebo.Jeszcze przed chwilą Janice skarżyła się na swojego starego kodaka, a chwilę później leżałem na poboczu drogi, wpatrując się w nylonowe niebieskie majtki, które wypadły z czyjejś walizki.ŚRODA, wyszyte było na nich czarną nitką.Wszędzie leżały pootwierane walizki.I ciała.I części ciał.Autobusem jechało siedemdziesiąt pięć osób i tylko cztery przeżyły katastrofę.Ja byłem jedną z nich, jedyną, która nie została poważnie ranna.Podniosłem się i powlokłem między pootwieranymi walizkami, wołając imię mojej żony.Pamiętam, że odtrąciłem na bok nogą czyjś budzik, i pamiętam trzynastoletniego może chłopca, który leżał na stosie szkła we flyersach na nogach i tylko z połową twarzy.Czułem krople deszczu na mojej własnej twarzy, a potem wszedłem pod estakadę i na chwilę przestało padać.Kiedy spod niej wyszedłem, deszcz zaczął znowu siec mnie po policzkach i czole.Obok zmiażdżonej kabiny ciężarówki zobaczyłem Janice.Poznałem ją po eleganckiej czerwonej sukience.Miała od niej tylko jedną lepszą - zachowała ją oczywiście na ceremonię wręczenia dyplomów.Jeszcze żyła.Zastanawiałem się często, czy nie byłoby lepiej - jeśli nie dla niej, to przynajmniej dla mnie - gdyby zginęła od razu na miejscu.Możliwe, że rozstanie z nią byłoby wtedy szybsze, bardziej naturalne.Choć może tylko tak się oszukuję.Wiem, że w gruncie rzeczy nigdy się z nią nie rozstałem.Przez jej ciało przechodziły dreszcze.Z prawej nogi spadł but i widziałem, jak dygocze jej stopa.Oczy miała otwarte, lecz puste, lewe podbiegłe krwią.Padłem koło niej na kolana w pachnącym dymem deszczu i potrafiłem myśleć tylko o jednym: że dygocze, ponieważ porażono ją prądem i muszę cofnąć z powrotem wajchę, zanim będzie za późno.- Na pomoc! - zawołałem.- Na pomoc, niech ktoś mi pomoże!Nikt mi nie pomógł, nikt nawet nie przyszedł.Deszcz lał jak z cebra - twardy, przenikający wszystko deszcz, który przylepiał czarne jeszcze włosy do mojej czaszki - a ja trzymałem Janice w ramionach i nikt nie przychodził.Jej puste oczy wpatrywały się we mnie z jakąś zmąconą intensywnością, z rozbitej głowy płynęła strumieniem krew.Obok dygoczącej, wstrząsanej spazmami ręki leżał kawałek chromowanej stali z napisem GREY.A trochę dalej jedna czwarta tego, co było kiedyś biznesmenem w popielatym garniturze.- Na pomoc! - krzyknąłem znowu, a potem odwróciłem się i zobaczyłem stojącego w cieniu estakady, będącego także tylko cieniem, Johna Coffeya: wielkiego mężczyznę z łysą czaszką i zwisającymi w dół rękoma.- John! - zawołałem.- Och, John, proszę, pomóż mi! Pomóż Janice!Deszcz zalewał mi oczy.Zamrugałem powiekami, żeby strząsnąć z nich krople, i John zniknął.Widziałem jedynie cień, za który go wziąłem.ale to nie był tylko cień.Jestem tego pewien.Stał tam.Może jako duch, lecz stał tam.Odwrócony do mnie twarzą, na której deszcz mieszał się z nieprzerwanym strumieniem łez.Umarła w moich ramionach, tam w deszczu przy ciężarówce, w oparach płonącego oleju napędowego.Nie odzyskała ani na chwilę przytomności - jej oczy nie ożyły, wargi nie wyszeptały ostatniej deklaracji miłości.Poczułem skurcz, który przeszedł przez jej ciało, i chwilę później odeszła.Po raz pierwszy od wielu lat pomyślałem o Melindzie Moores, Melindzie siedzącej w łóżku, w którym, zdaniem wszystkich doktorów ze szpitala w Indianoli, miała umrzeć; Melindzie, świeżej i wypoczętej, spoglądającej zdumionym wzrokiem na Johna Coffeya i mówiącej: “Śniłam, że błądzisz gdzieś w mroku podobnie jak ja.Odnaleźliśmy się”.Położyłem nieszczęsną pokiereszowaną głowę mojej żony na mokrej nawierzchni drogi między stanowej, wyprostowałem się (nie było to trudne; miałem tylko lekko skaleczoną lewą dłoń) i wykrzyczałem jego imię w mrok pod estakadą.- John! JOHNIE COFFEY! GDZIE JESTEŚ, DUŻY?A potem ruszyłem w tamtą stronę, odtrącając nogą zakrwawionego pluszowego misia, okulary w stalowej oprawce z jednym stłuczonym szkłem i uciętą rękę z pierścionkiem na małym palcu.- Dlaczego ocaliłeś żonę Hala, nie moją? Dlaczego nie Janice? DLACZEGO NIE OCALIŁEŚ MOJEJ JANICE?Żadnej odpowiedzi.Tylko odór płonącego oleju napędowego i palących się ciał; tylko deszcz, lejący się nieprzerwanie z szarego nieba i bębniący o asfalt drogi, na której leżała za mną moja martwa żona.Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi wówczas i nie otrzymałem żadnej odpowiedzi teraz.Ale oczywiście w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim John Coffey uzdrowił nie tylko Melindę Moores i mysz Eduarda Delacroix, tę, która znała sprytną sztuczkę ze szpulką i zachowywała się tak, jakby spodziewała się Dela na długo przed jego przybyciem.i na długo przed przybyciem Johna Coffeya
[ Pobierz całość w formacie PDF ]