Podstrony
- Strona startowa
- Chmielewska Joanna Zbieg Okolicznosci (www.ksiazki
- Chmielewska Joanna Zbieg okolic
- Chmielewska Joanna Zbieg okolicznosci
- Thomas Craig Niedzwiedzie lzy
- Rice Anne Godzina czarownic Tom 4
- Robert Jordan Oko Swiata t.1
- Faustyna Kowalska, DZIENNICZEK DUCHOWY
- Crichton Michael Trzynasty Wojownik
- Perez Reverte Arturo Szachownica flamandzka
- Przerwa Tetmajer Kazimierz Na skalnym Podhalu
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- fruttidimare.keep.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wróciłam na dół.— Słuchaj, kotek — powiedziałam, bliska szaleństwa z furii.— Ja cię na plecach nie wyniosę.Jeśli chcesz ratować życie, skup silną wolę i rusz się, do ciężkiej cholery!Moje nagłe zniknięcie musiało przerazić go śmiertelnie, bo wykazał dobre chęci z dziką gorliwością.Spróbował poruszyć nogami i jęknął przez zaciśnięte zęby, a pot mu wystąpił na czoło.Wedle mojego rozeznania połamane nie były, ale kości mogły mu gdzieś tam pęknąć.Boli podobnie, chociaż krzywda mniejsza.Podparł się rękami, usiadł, reszta była mniej więcej w porządku, tylko na tyle głowy miał guza.— Na schody wejdziesz na czworakach — zadecydowałam.— Podeprę cię.Rąk używaj, każda małpa potrafi.Nie wiem jak ty, ale ja stąd muszę wyjść, chcesz zostać, proszę bardzo…Nie chciał zostać do tego stopnia, że zdobył się na wysiłki zgoła nadludzkie.Jęcząc ciągle i klnąc raczej dość monotonnie, zacząć wyłazić do góry, głównie rękami.Nogi wlókł za sobą.Podpierałam go skutecznie, mniej z dobrego serca, a więcej z wściekłości.Zapaskudził mi sprawę i chyba go bardzo nie lubiłam.Zostawiłam go, zziajanego, dyszącego, osłabłego od wysiłków, a zapewne także i z bólu i jeszcze raz wróciłam na dół.Zatrzymałam się na środku tej gęsto umeblowanej komnatki i rozejrzałam porządniej.— Myśleć! — zażądałam sama od siebie.— Myśleć, do wszystkich diabłów! Co powinnam tu znaleźć, zabrać stąd, zabezpieczyć…Wśród licznych maszynerii co najmniej jedna musiała być drukarką.Udało mi się rozpoznać powiększalnik.Kserokopiarki były dwie, chyba że jedno z tych urządzeń myliło swoim wyglądem.Żaden z przedmiotów nie pasował mi do Pawła, z całą pewnością nie dotykał zwałów papieru, gotowej forsy, tych kserokopiarek, które pojawiły się jako sposób produkcji już po jego wyjeździe.Szukałam rysunków, powinny być duże…Znalazłam je w kącie pomiędzy szafami.Stały, luźno zwinięte w wielkie rulony, kilka sztuk, nie miałam teraz czasu zastanawiać się, który z nich robił Paweł.Zabrałam wszystkie, zwijając ciaśniej, bo nie zamierzałam ich używać.W jednej szafie na dole leżało coś, co nie było pieniędzmi, wygarnęłam to na wszelki wypadek, zrobiło mi się ciężko i miałam pełne ręce makulatury.Należało przezornie wziąć ze sobą jakąś torbę albo siatkę, gorączkowo sprawdziłam w torebce, owszem, była na dnie reklamówka, nawet duża, ładnie złożona w kostkę i pochodząca z granicznego sklepu pomiędzy Danią i Niemcami.Część się w niej zmieściła, reszta nadal sprawiała mi kłopoty.Pamiętałam o matrycach, jednej Paweł dotykał, mówił, że jest to cienkie dosyć, jakby aluminiowe.Gdzie, u diabła, mogą to trzymać…?Jedna szafa była zamknięta.Wpadłam w furię, wbiłam w szparę pod drzwiami swój śrubokręt, podważyłam, wyskoczyły z zawiasów.Dźwignia to dobra rzecz, odłamałam je przy zamku, okazało się, że uczyniłam słusznie, bo na półce leżała większa ilość srebrnych płatków.Udało mi sieje zgiąć na pół i również wepchnąć do torby.Któryś drobny fragment umysłu entuzjastycznie chwalił mnie za lenistwo, nie chciało mi się czernić rąk i miałam rękawiczki, czarne, cieniutkie, idealne wręcz do takiej roboty.Moich odcisków palców nikt tu nie znajdzie, to pewne, mogę sobie pozwalać…Przyszło mi na myśl, że chyba dewastuję właśnie tej szajce cały warsztat pracy.Zostawili to beztrosko, zapewne w mniemaniu, iż sposób wejścia nikomu nie jest znany.O zawaleniu się korytarza jeszcze nie wiedzą.Powinno się może wykorzystać chwilę ich zaskoczenia, gliny są tu niezbędne, gdzie do cholery, ten gach teściowej?! I gdzie szajka?! A, właśnie, jeden z nich, być może, leży pod schodami…Z całym kłopotliwym i ciężkim nabojem wylazłam na górę.— Zamknij się! — wysyczałam do jęczącego chudzielca.— Cicho bądź, mamy towarzystwo! Może nas usłyszeć!Otworzył oczy, bo przedtem miał zamknięte i na mój widok wzdrygnął się wyraźnie.Uświadomiłam sobie, że w żaden sposób nie zdołam wywlec go stąd razem z tym śmietnikiem w objęciach.Nie ma siły, dwa rzuty będą.— Skończ z tą orkiestrą i przestań stękać! — rozkazałam surowo.— Cierp w milczeniu, wróg podsłuchuje.Zaraz wrócę.— Nie! — wrzasnął szeptem.— Nie zostawiaj mnie tu! Ja się ruszę, pójdę z tobą! Niechby nawet do piekła, ale tu nie chcę!— Jak, ty baranie boży? — zawarczałam ze stężoną furią i natychmiast uzyskałam odpowiedź.Odwrócił się tyłem do przodu i ze zdumiewającą szybkością zaczął się posuwać na tyłku, podpierając się rękami i wlokąc nogi za sobą.Zęby miał zaciśnięte i wydobywały się z niego tylko ciche syki.Zaaprobowałam metodę.Poszłam szybciej, ten drugi na schodach leżał nieruchomo, przyjrzałam mu się z niepokojem, bo mógł ponownie walnąć łbem i zaszkodzić sobie nieodwracalnie.Nie, jednak nie zdechł, był żywy, trwał w przyczajeniu, oddychając płytko i cichutko.Musiał nas usłyszeć, nie wiedział, co się dzieje, bo szmaty z oczu zedrzeć nie zdołał i nic nie widział, widocznie zatem przeczekiwał.Niech przeczekuje, załatwię mu co trzeba za chwilę, jak tylko wydostanę się z tego upiornego miejsca, które, diabli wiedzą dlaczego, okazało się jednym kłębowiskiem pułapek.Hipotetyczny fotograf Mikołaja dojechał na tyłku do drzwi, obejrzał się i zamarł.— Kto to? — wycharczał cichutko na widok nieruchomej postaci.Zatkałam mu gębę ręką.Papiery wypsnęły mi się z objęć i przysypały go porządnie.Pozbierałam je, szaleństwo we mnie rosło, a wydawałoby się, że już wcześniej osiągnęło szczytowe rozmiary, gestami wskazałam mu schody, musiał wyleźć na górę, omijając tamtego.Skoczyłam pierwsza, odłożyłam uciążliwe brzemię, wróciłam, pomogłam kretynowi.Zrozumiał potrzebę zachowania ciszy, nawet nie sapał, słabł tylko chwilami i zdaje się, że w takich momentach nie okazywałam tkliwości, możliwe, że nawet wór kartofli czułby się źle traktowany.Co sobie myślał tamten drugi, zamarły, Bóg raczy wiedzieć, nie zamierzałam teraz wnikać w jego poglądy i doznania.Kiedy dotarłam wreszcie z całym balastem do drzwi wyjściowych, przypomniałam sobie o kozie i wyraźnie poczułam, że tego już dla mnie za wiele.Wyjrzałam.Stała, cholera koszmarna, na środku dziedzińca i gapiła się na wejście.Czekała na kolejnego przeciwnika.Byłam skłonna mniemać, że do tego piekła dostaliśmy się razem.— Siedź tu i czekaj — poleciłam, przy czym własny szept wydał mi się jakiś obcy.— Bo co?— Bo zobacz, co tam stoi.Spojrzał, ujrzał kozę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]