Podstrony
- Strona startowa
- Howard Robert E Conan Droga do tronu (SCAN dal
- Doyle Arthur Conan Przygody Sherlocka Holmesa (2)
- Brown Dan Kod Leonarda da Vinci IMN (pdf by kreegorn)
- Howard Robert E. Conan Droga do tronu
- Conan Doyle A. Przygody Sherlocka Holmesa
- Howard Robert E Conan Najemnik
- Howard Robert E Conan z Cimmerii
- Robert E. Howard Conan Najemnik
- Ahern Jerry Krucjata 4 Skazaniec (SCAN dal 1081)
- Terakowska Dorota Poczwarka (2)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- akte20.pev.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Liczę jednak, iż nie nabierzesz zwyczaju zabijać ludzi moich czy Hundolfa.- To zależy, poruczniku.- Drusandra uniosła blade brwi pod grzywę płowych włosów.- Czy pośród waszych ludzi jest wielu podobnych szubrawców?- To bez znaczenia.- Conan rzucił jej rozdrażnione spojrzenie.-Jeżeli będzie trzeba zabić któregoś z nich, sam to zrobię.- Mam tego naoczny dowód.- Wojowniczka przerzuciła włócznię przez ramię, gotując się do odejścia.- Muszę jednak stwierdzić, iż nie raczyłeś mi odpowiednio podziękować za uratowanie życia.- Uratowanie życia? - Conan podniósł na nią wzrok z nie udawanym zdziwieniem.- Omal przez ciebie nie zginąłem!Drusandra z irytacją potrząsnęła głową, lecz nic nie odpowiedziawszy zawróciła w stronę fortu.Ariel ruszyła za swoją przywódczynią.Raz tylko obejrzała się ostrożnie w stronę Conana, po czym obydwie kobiety zniknęły za furtką.Conan patrzył przez moment z powątpiewaniem na dwa trupy, po czym zmełł w ustach przekleństwo.Obrzydliwa jatka, za którą można było srogo zapłacić, ale nie było na to rady, pomyślał.Miał przynajmniej świadka - i wspólniczkę.VISREBRNY DESZCZConan odwrócił się od martwych przeciwników i wszedł nieco głębiej pomiędzy chaty, rozglądając się za oznakami grabieży.Wyglądało na to, że łupieżcy nie zagościli we wsi.Domostwa z obrzuconego tynkiem kamienia były szczelnie pozamykane.Na opustoszałym placu w środku osady znajdowało się wygaszone, wspólne palenisko.W powietrzu unosiła się stęchła woń niedawnego deszczu; słychać było jeszcze plusk spadających kropli.Poza tym do uszu Cymmerianina dobiegało wyłącznie poszczekiwanie psów zza zatrzaśniętych drzwi.O tym, iż wioska jest zamieszkana, świadczyły jedynie twarze przerażonych chłopów, błyskawicznie chowające się za okiennicami.Gdy Conan obejrzał się z dala na miejsce niedawnej jatki, dostrzegł pochylającego się nad trupem Stengara parobka w obszarpanym odzieniu: połatanych porciętach i workowatym, wyświechtanym serdaku.Bosonogi chłopak o splątanych, brudnych włosach próbował wyciągnąć miecz spod zbroczonego krwią nieboszczyka.Cymmerianin już miał przepędzić go krzykiem, lecz się zreflektował.Niech łapserdak zabierze sobie broń, pomyślał; być może kiedyś zostanie wielkim wojownikiem.Chłopak podniósł głowę.Conan pomyślał zrazu, iż wieśniak dosłyszał jego kroki, lecz młodzieniec wpatrywał się w niebo.Na ziemię spadały wielkie, zimne grudki - lecz nie były to krople.Conan spojrzał pod nogi i zdał sobie sprawę, że to grad - bryłki lodu wielkości ziaren fasoli.Coraz więcej ostrych pocisków sypało się na jego kolczugę i bombardowało go po ciemieniu.Cóż za kapryśna pogoda, pomyślał Cymmerianin i ruszył szybszym krokiem pod osłonę ciasno zbitego płotu.Sądząc po czerni nisko wiszących obłoków, zapowiadała się sroga, wyniszczająca zbiory nawałnica.Grad stawał się coraz silniejszy.Conan wkrótce zerwał się do biegu.Sypiące się wokół niego z nieba bryłki lodu uderzały z łoskotem w ziemię i odbijały się od stratowanej trawy.Nagle za jego plecami rozległ się przenikliwy krzyk.Barbarzyńca od- wrócił się i ujrzał, że parobek zaciska na ramieniu dłoń, pod którą rozrastała się szkarłatna plama.Młodzieniec pościł bark i ze zgrozą utkwił wzrok w strudze krwi.Po chwili porzucił miecz Stengara i zerwał się do ucieczki.Nim zdołał dotrzeć pod okap najbliższej chaty, zachwiał się, jak gdyby trafiła weń wielka, niewidzialna pięść i osunął się na kolana.Coraz silniejszy grad przywodził na myśl siekające ziemię srebrzyste bicze.Opuściwszy wzrok pod nogi Conan ujrzał, że spadające na wioskę bryły lodu przypominają doskonale naostrzone, okrutnie zakrzywione sztylety.Niektóre roztrzaskiwały się przy zderzeniu z ziemią, mieszając się z zaścielającymi ją śmieciami; inne wbijały się w grunt z impetem, który Conan wyczuwał bez trudu mimo grubych podeszew.Bezlitosne uderzenia gradu powaliły wieśniaka na ziemię.Jego ciało pokrywały coraz liczniejsze szkarłatne plamy.Cymmerianin nie żywił złudzeń, że zdoła pomóc młodzieńcowi.Popędził przez odkryty teren, osłaniając głowę ostrzem topora.Ponieważ co chwila oglądał się za siebie, stwierdził, że spadający na wieś grad jest o wiele sroższy niż twarde jak kamienie grudki, trafiające w jego zbroję.Nad chatami zawisły czarne, splecione pasma burzowych chmur.Spadające z nieba lodowe sztylety sterczały ze ścian i dachówek.Z wnętrza zabudowań pod strzechami dobiegały stłumione okrzyki przerażenia i bólu.W miarę, jak Conan oddalał się od wioski, grad był coraz łagodniejszy.Parę drobnych, zimnych ostrzy lodu utkwiło w jego obnażonych ramionach.Klnąc, wyciągnął je z ciała i cisnął precz.W głębi duszy nabierał coraz silniejszego, przyprawiającego o skurcz trzewi przekonania, że ma do czynienia z odrażającą, nie ludzką magią.Barbarzyńca gnał przed siebie w odbierającej rozum i wzrok mieszaninie wściekłości i paniki, aż zdał sobie sprawę, że znalazł się poza zasięgiem lodowych pocisków.Z nieba padał wyłącznie łagodny deszcz.Conan zorientował się, że dobiegł do pasa splantowanej ziemi przed ogrodzeniem fortu.Nad jego szczytem ujrzał rząd twarzy najemników; spora ich grupa wyległa też przed furtkę.Żołnierze spoglądali na Cymmerianina z wstydliwą fascynacją, lecz natychmiast przenosili wzrok z powrotem na wioskę, nadal objętą opętańczym hałaśliwym gradobiciem.Z boku furtki na zewnątrz fortu barbarzyńca zobaczył zaprzężony w dwa potulne osły wóz Agohotha.Czarnoksiężnik stał obok pojazdu u szczytu wzniesienia i ze skupieniem wpatrywał się w niezwykły przyrząd, miotający na nisko wiszące chmury strugi niesamowitego światła.Conan ruszył ku Agohothowi, zaczynając rozumieć, jaka była przyczyna nawałnicy.Wzbierała w nim furia równie zimna, jak sypiący się na wioskę grad.Spostrzegł, że Kitajczyk posługuj e się w istocie dwoma przedmiotami: drewnianym, ozdobionym rzeźbami w kształcie skrzydeł i łap gryfa stelażem do zwojów, z którego zwisał pożółkły pergamin, oraz innym o wiele osobliwszym urządzeniem.Aparat przypominał nieco stelaż na pergamin, lecz służył do utrzymywania w dowolnej pozycji dysku wykonanego z kryształu lub jakiegoś srebrzystego metalu; ze względu na rzucaną przez niego niezwykłą poświatę trudno było to stwierdzić jednoznacznie.Ustawiony skośnie dysk zdawał się zbierać światło z niebios i rzutować je w postaci skupionej wiązki w wiszące nad wioską nabrzmiałe chmury.Snop skupionego blasku rozpraszał się nieco na przecinających go kropelkach deszczu.Conan spostrzegł, iż skwierczały one jak na rozpalonej patelni, lecz spadały na ziemię jako grudki lodu.Za magicznym aparatem stał niewydarzony młodzieniec, wpatrując się w pergamin na stelażu i mamrocząc z wysiłkiem słowa w nieznanym Cymmerianinowi języku.Od czasu do czasu pochylał się i obracał gałkami po obu stronach tarczy, jak gdyby wymagały stałego dokręcania.Poza tym nie widać było, by młodzieniec wykonywał jakiekolwiek magiczne ruchy dłońmi.Conan zatrzymał się przed Agohothem i szczęknął toporem o swoją kolczugę, by zwrócić na siebie uwagę maga.Młodzieniec podniósł wzrok z rozdrażnieniem.- Przywołujesz grad, prawda? - wycedził Cymmerianin przez zaciśnięte zęby.- Owszem - odparł Agohoth
[ Pobierz całość w formacie PDF ]