Podstrony
- Strona startowa
- stefan zeromski ludzie bezdomni (5)
- Dziennikow tom odnaleziony Zeromski
- Uroki zycia Zeromski
- Popioly Zeromski
- Chalker Jack L Lilith
- Eddings Dav
- Katie Brazelton Character Makeover
- Crichton Michael Kongo (SCAN dal 1131)
- Dav
- Joanna Chmielewska Hazard v 1.1
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- dacia.pev.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.%7łołnierze, wyciągnięci jak struna, warowali nieruchomo nibyszary kożuch na gliniastej skarpie.Sam komendant tkwił pośrodku między nimi.Tylko Ma-jerson przycupnął z tyłu za dowódcą i tulił się między jego butami, udając, wskutek jakiejśprzebiegłej kombinacji, że już dla niego nie ma miejsca w szeregu.Ponieważ ogień był corazgęstszy i kule karabinowe gwizdały żałośnie tuż nad samym bankietem przykopu, porucznikkazał Majersonowi, żeby się natychmiast wciągnął w linię i legł tuż przy nim samym.Tenzwlekał meldując pokornie , iż jest bardzo chory, ma biegunkę, mdłości, gorączkę i nie mo-że ruszyć się z miejsca.Znica raz jeszcze powtórzył rozkaz i znowu usłyszał te same skamla-nia, lamenty i powtarzanie o chorobie.Wówczas dobył z kieszeni rewolwer browning i zapo-wiedział, że w tejże chwili palnie w łeb nieposłusznemu, jeśli nie wciągnie się w linię.Majer-son na brzuchu wpełzał powoli między żołnierzy, którzy śmiali się do rozpuku całym szere-giem.Gdy jednak dowlókł się do uda porucznikowego, znowu przyległ na ziemi, stękając, żejuż dalej nie może.Znica rozwścieczony do żywego przystawił mu na odlew otwór rewolwerudo skroni i kazał natychmiast posunąć się jeszcze.Majerson w śmiesznym podrygu pchnął się78naprzód, ale wdarł znowu w szereg trochę za daleko.Bączek jego czapki wysunął się o paręcali ponad górną linię przykopy.Znica rozkazał niezdarze, żeby się cofnął niżej, lecz Majer-son wykrzyknął sakramentalne a j w a j ! i nie usłuchał rozkazu.Porucznik zadał mu wbok potężnego kuksańca, lecz i to nie skutkowało.Nos %7łyda zanurzył się w glinę i głowa le-żała bezwładnie.Gdy sąsiad z drugiej strony podniósł tę głowę na rozkaz, ujrzano, że ześrodka czoła strumień krwi tryska.Kula moskiewska położyła kres trwogom Majersona.Sze-reg żołnierzy jak jeden mąż wybuchnął śmiechem.Wszyscy stwierdzali zgodnie, iż się to oddawna temu tchórzowi należało.Zaraz też, gdy strzelanina moskiewska przycichła, kilku od-komenderowanych pod wodzą kaprala, schroniwszy się za gliniastą ścianę, poczęło kopaćnową katakumbę dla Majersona.Wygrzebywano ją z boku od dawnej, nieco wyżej, żeby niezahaczyć o tamtych niespokojnych kamratów i żeby, bądz co bądz, nie mieszać mężnych ka-tolików z niechrzczonym tchórzem.Ostrzeliwanie ciągnęło się dniami i nocami.Toteż ludzie byli ciągle niewyspani, choćprawie bez przerwy drzemali.Na szczęście stale dopisywała pogoda.Wyciągnięci pod swąprzykopą, nakryci płaszczami lub rozciągnięci na płaszczach, śnili zbiorowo.Komendant Zni-ca leżał zazwyczaj nieco dalej od bractwa na rozrzuconym płaszczu, zostawiał pieczę nadplutonami feldweblowi, plutonowym i kapralom i trwał w stanie półjawy, półsnu.Z oczymautkwionymi w niebiosach, lubił trawić czas na długotrwałym zgłębianiu ruchu, barw i kształ-tów obłoków przesuwających się w poprzek ciemnobłękitnej nieskończoności.Doświadczał w owych chwilach jasnowidzenia istoty sztuki.Gdyby miał ze sobą farby imateriały malarskie, tworzyłby był arcydzieła.Nie byłyby to pejzaże ani symbole, lecz istotawszechzjawisk i wszechprzeżyć suma doznań duchowych i plastycznych odtworzona wbarwie i kształcie.Gdy zniżał głowę, oczy jego obejmowały horyzont stykający się z lasami,sinymi w dalekości, fiołkowymi w pobliżu, poprzetykanymi złotem buków, grabów i brzóz oliściach więdnących.Potraw, nie koszony tego roku wojny, barwił się jadowitą smugą zieleniw rozciągniętych łąkach.Aleja ostrokończystych topoli przerzynała w jednym miejscu złota-we ścierniska, idąc w kraj, kędyś w dalekość, ku niżom Wisły.Powietrze było przejrzyste takdalece, iż odległe szczegóły krajobrazu uwypuklały się wobec zrenicy w całej dokładnościkształtu, nieskończenie oddalone barwy płonęły pod słońcem żywym a dobrotliwie świetli-stym.Jeżeli w bok odchylić było głowę, nasuwała się przed oczy fiołkowa rozległość stawu,na którego powierzchni łagodny przeciąg wietrzyka zbierał w stalowe smugi drobną chełbwodną.Suche trzciny grały nad nieruchomą tonią melodie ciche, które szczęśliwym czyniłytwardy sen ludzki.Czasami kędyś w lazurowej wyżynie rozdzwaniał się podchmurny klangor skrzydeł stadadzikich kaczek-krzyżówek krążących ostrożnie nad wodami.Zniżały się wielkimi zakręty,opisywały chyżym skrzydłem dalekie elipsy, zanim z szumem, z dala od żołnierskiego lego-wiska, zapadły w trzciny, z szumem rozbijając wodę piersiami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]