Podstrony
- Strona startowa
- Charles M. Robinson III The Diaries of John Gregory Bourke. Volume 4, July 3, 1880 May 22,1881 (2009)
- John Leguizamo Pimps, Hos, Playa Hatas, and All the Rest of My Hollywood Friends (2006)
- Marsden John Kroniki Ellie 01 Wojna się skończyła, walka wcišż trwa
- John Marsden Kroniki Ellie 1. Wojna się skończyła, walka wcišż trwa
- Tom Mangold, John Penycate Wi podziemna wojna
- Adams G.B. History of England From the Norman Conquest to the Death of John
- Mangold Tom, John Penycate Wi podziemna wojna
- Saramago Jose Miasto Slepcow
- Harman Andrew 666 stopni Fahrenheita
- Adobe Photoshop CS2 Podrecznik
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- kress-ka.xlx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wystarczyło nie opuszczać szkoły i parę razy przejść się po całym terenie.- Hm.Tak.Zobaczę.- Z rozkoszą ssał łyżkę.- I poradź mi, co powiedzieć, jeśli mnie ktoś spyta, dokąd jadę.Nie chcą, żeby wiedzieli o Conchisie.Zastanowił, się chwilę, machnął łyżką i oznajmił: - Powiedz, że się wybierasz na Hydrę.Na Hydrze zatrzymywał się statek płynący do Aten, ale często kursowały tam także żaglowce.Znajdowało się tam coś w rodzaju maleńkiej kolonii artystów, było to właśnie takie miejsce, do którego mógłbym się wybrać.- W porządku.Nie powiesz nikomu?Przeżegnał się: - Będę milczał jak.jak co?- Jak grób, Méli.Jak grób, w którym już powinieneś leżeć.W ciągu tego tygodnia wielokrotnie zaglądałem do wsi, żeby sprawdzić, czy nie zobaczę tam jakichś obcych twarzy.Ani śladu trzech poszukiwanych przeze mnie osób, choć istotnie spotkałem kilku nieznajomych: kilka pań z małymi dziećmi, wysłanych przez mężów z Aten na wilegiaturę i dwie starsze pary, wysuszeni rentiers, którzy drżącym kroczkiem przemierzali tam i z powrotem ponury hol hotelu “Philadelphia”.Któregoś wieczoru ogarnął mnie niepokój i wybrałem się do portu.Znalazłem się tam koło jedenastej wieczorem i placyk, na którym stała sczerniała stara armata z 1821 roku i rosło kilka tulipanowców, był już niemal pusty, Wypiwszy w kapheneion kawę po turecku i kieliszek koniaku, wyruszyłem z powrotem.Trochę za hotelem, o paręset jardów od betonowej “promenady”, spotkałem wysokiego starca, który stał na środku drogi i schylał się, wyraźnie czegoś szukając.Kiedy zbliżyłem się, podniósł głowę - był naprawdę zadziwiająco wysoki i jak na Phraxos uderzająco dobrze ubrany.Musiał to być jeden z letnich gości.Miał na sobie jasnorudawy garnitur, w butonierce białą gardenię, na głowie staroświecką białą panamę z czarną wstążką, jego twarz zdobiła mała kozia bródka.Trzymał laskę z gałką z morskiej pianki i wyglądał na strapionego, co nie ujmowało mu naturalnej powagi.Zapytałem po grecku, czy coś zgubił.- Ah, pardon.est-ce que vous parlez français, monsieur?Odpowiedziałem, że tak, mówię trochę po francusku.Okazało się, że zgubił skuwkę laski.Usłyszał, jak spadła i gdzieś się potoczyła.Zapaliłem kolejno kilka zapałek, zacząłem się rozglądać i po chwili znalazłem małą mosiężną skuwkę.- Ah, trčs bien.Mille mercis, monsieur.Wyjął portfel i przez chwilę obawiałem się, że gotów mi dać napiwek.Jego twarz była tak ponura jak twarze z obrazów El Greco; nieznośnie znudzona, ślady dziesiątków lat nudy, pomyślałem sobie, że nie tylko musiał się nudzić sam, ale także zanudzać innych.Nie dał mi pieniędzy, tylko troskliwie umieścił skuwkę w jednej z przegródek portfela, a potem uprzejmie zapytał mnie, kim jestem, i uroczyście pogratulował, że dobrze mówię po francusku.Wymieniliśmy parę zdań.Przyjechał tu tylko na dzień, dwa.Nie jest Francuzem, oznajmił, jest Belgiem.Uważał, że Phraxos jest pittoresque, mais moins belle que Délos.Po paru chwilach banalnej pogawędki i wymianie ukłonów rozstaliśmy się.Wyraził nadzieję, że spotkamy się jeszcze w ciągu dwóch dni jego pobytu i porozmawiamy dłużej.Postarałem się, żeby to nie nastąpiło.Wreszcie nadeszła sobota.Żeby mieć czas w niedzielę, odpracowałem w ciągu tygodnia dwa dodatkowe popołudnia i miałem już całkowicie dość szkoły.Ledwie skończyły się poranne lekcje, przełknąłem pospiesznie lunch i wyruszyłem z torbą w stronę wsi.Tak, oznajmiłem staremu portierowi przy bramie - najpewniejszy sposób, żeby wszyscy się dowiedzieli - wyjeżdżam na weekend.Na Hydrę.Kiedy pewien już byłem, że ze szkoły nie można mnie zobaczyć, skręciłem w opłotki i okrążywszy szkołę znalazłem się na ścieżce prowadzącej do Bourani.Ale nie poszedłem tam prostą drogą.Przez cały tydzień głowiłem się nad Conchisem; bez końca i bez skutku.Wydawało mi się, że w jego “grze” rozróżniam dwa elementy: dydaktyczny i estetyczny.Ale dalej nie wiedziałem, czy te jego starannie zainscenizowane fantazje kryją w sobie mądrość czy szaleństwo.Podejrzewałem go o to ostatnie.Zdrowy rozsądek mówił mi, że musi to być jakaś mania.Rozmyślałem także coraz częściej o tych chatkach nad Agia Varvara, zatoczką na wschodzie Bourani.Była tam duża połać kamyków nadmorskich, a na jej końcu rosły rzędem athanatos, czyli agawy, których dziwaczne, wysokie na dwanaście stóp kandelabry kwiatów spoglądały na morze.Cichutko przemknąłem między drzewami i położyłem się na porośniętym tymiankiem zboczu nad zatoką, wypatrując wśród chat jakichś oznak niezwykłego życia.Jedyną osobą, którą zobaczyłem, była kobieta w czerni.Nie, nie było to miejsce, gdzie mogliby się ukrywać pomocnicy Conchisa.Tu wszystko stało otworem, nic nie obawiało się ludzkiego wzroku.Po chwili krętą ścieżką wszedłem między chaty.Stojące w progu dziecko dojrzało mnie wśród oliwek, zawołało coś i pojawili się wszyscy mieszkańcy tej maleńkiej osady - cztery kobiety i pół tuzina dzieci, wszyscy “tutejsi”.Ze zwykłą gościnnością greckich wieśniaków poczęstowano mnie spodeczkiem konfitur z pigwy i kieliszkiem raki, a także szklanką wody, o którą poprosiłem.Mężczyźni wypłynęli na połów.Oznajmiłem, że idę do o kyrios Conchisa i zdziwienie ich było na pewno nieudawane.Czy Conchis nigdy tu nie zachodzi? Kobiety nachyliły się ku sobie, jakby sama myśl o tym była czymś niesłychanym.Jeszcze raz musiałem wysłuchać opowieści o egzekucji, to znaczy najstarsza kobieta zaczęła wyrzucać z siebie mnóstwo niezrozumiałych dla mnie wyrazów, wśród których powtarzało się słowo “wójt” i słowo “Niemcy”, a dzieci zaczęły udawać, że strzelają.A Maria? Widują chyba Marię? Nie, nigdy.Ona nie jest stąd, zauważyła jedna z kobiet.Słyszały chyba w nocy muzykę, pieśni? Spojrzały na siebie.Jakie pieśni? Zbytnio mnie to nie zdziwiło.Prawdopodobnie kładą się spać razem ze słońcem, a rano wraz ze słońcem wstają.- A pan - spytała babka - pan jest jego krewnym? - Uważali go wyraźnie za cudzoziemca.Odparłem, że jestem przyjacielem.On tu nie ma przyjaciół, oświadczyła staruszka i z odcieniem wrogości w głosie dodała, że źli ludzie przynoszą nieszczęście.Powiedziałem, że Conchis ma kilku gości - dziewczynę o jasnych włosach, wysokiego mężczyznę i dziewczynkę.Pewnie ich widziały? Nie.Tylko babka była raz w Bourani, i to na długo przed wojną.A potem one zaczęły mi zadawać pytania, były to zawsze te same, naiwne, ale nie pozbawione wdzięku pytania o to, kim jestem, jak wygląda Londyn, jak wygląda Anglia.Wreszcie udało mi się uwolnić i obdarowany pękiem bazylii poszedłem wzdłuż skał, aż znalazłem miejsce, gdzie dało się wdrapać na grzbiet, którym doszedłem do Bourani.Troje bosych dzieci odprowadziło mnie kawałek.Stanęliśmy na zarośniętym piniami grzbiecie i zobaczyliśmy w dole płaski dach.Dzieci zatrzymały się, jakby ten widok oznaczał, że nie wolno im iść dalej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]