Podstrony
- Strona startowa
- Carter Stephen L. Elm Harbor 01 WÅ‚adca Ocean Park
- Clarke Arthur C. Baxter Stephen Swiatlo minionych dni (3)
- (ebook Pdf) Stephen Hawking A Brief History Of Time
- § Carter Stephen L. Wladca Ocean Park
- Hawking Stephen W Krotka Historia Czasu
- Hawking Stephen W Krotka Historia Czasu (3)
- Stephen W. Hawking Krotka Historia Czasu
- Choderlos De Laclos Niebezpieczne zwiazki (2)
- Downum Amanda Kroniki Nekromantki 01 TonÄ…ce Miasto
- Tom Clancy Suma wszystkich strachow t.2
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- dudi.htw.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Potem,z bliska, poznał to i zatkało go z przerażenia.To nie był wilk, tylko lew.Lew z żywopłotu.Zamiast pyska miał maskę czarnych cieni i puszystego śniegu, mięśnie zaduprężyły się do skoku.I rzeczywiście skoczył, a w cichej eksplozjii krystalicznegolśnienia śnieg zbałwanił się wokół jego tylnych łap, poruszanych jak tłoki.Hallorann wrzasnął, gwałtownie obrócił kierownicę w prawo i jednocześniesię pochylił.Poczuł palący, szarpiący ból w ramionach.Maska narciarska zostałaz tyłu rozdarta.Wyleciał ze śniegołaza.Upadł na śnieg, przeorał go, przetoczyłsię na bok.Czuł, że lew go dopada.Nozdrza wypełnił mu cierpki zapach zielonych liścii ostrokrzewu.Olbrzymia łapa z gałązek walnęła go po krzyżu i przeleciał dzie-sięć stóp w powietrzu, rozpostarty jak szmaciana lalka.Na jego oczach śniegołazbez kierowcy uderzył w nasyp i stanął dęba, światłem reflektora omiatając niebo.Wreszcie przewrócił się z głuchym łoskotem i znieruchomiał.W tym momencie Halloranna zaatakował lew z żywopłotu.Zatrzeszczało, za-szeleściło.Coś jakby grabiami przejechało z przodu po kurtce, podarło ją na strzę-py.Mogłyby to być sztywne gałązki, Hallorann wiedział jednak, że to pazury. Nie ma cię tutaj! krzyknął na lwa, który warczał obchodząc go wkoło. Wcale cię tu nie ma! Zerwał się i był już w połowie drogi do śniegołaza, gdylew dał susa, po czym trzepnął go po głowie łapą zakończoną kolcami.Hallorannujrzał wybuchające w ciszy światła. Nie ma cię powtórzył, lecz już sła-bym szeptem.Kolana się pod nim ugięły, upadł w puch.Podpełzł do śniegołaza,z prawą połową twarzy jak krwawa chusta.Lew uderzył go ponownie, przewróciłniczym żółwia na plecy.Ryknął wesoło.Hallorann usiłował dosięgnąć śniegołaza.Znajdowała się tam rzecz potrzebna.I wtedy lew znów natarł, szarpiąc i drąc pazurami.Rozdział pięćdziesiąty drugiWendy i JackWendy zaryzykowała i raz jeszcze obejrzała się przez ramię.Jack stał na szó-stym stopniu, uczepiony poręczy, podobnie jak ona.Uśmiechał się nadal, a ciemnakrew wyciekała powoli z rozchylonych ust i sączyła się po brodzie.Szczerzył doniej zęby. Rozwalę ci czaszkę.Rozpieprzę na miazgę. Z wysiłkiem dzwignął sięna następny stopień.Przerażenie dodało jej bodzca i kłucie w boku odrobinę zelżało.Podciągałasię, jak mogła najszybciej, nie zważając na ból, konwulsyjnie szarpiąc za poręcz.Dotarta do szczytu schodów i zerknęła za siebie.Wyglądało na to, że Jack raczej odzyskuje, niż traci siły.Od podestu dzieliłygo zaledwie cztery stopnie; trzymanym w lewej ręce młotkiem odmierzał odle-głość, podciągał się w górę. Tuż za tobą dyszał, rozciągając zakrwawione wargi, jakby czytał w jejmyślach. Teraz tuż za tobą, ty suko.Z twoim lekarstwem.Niepewnie pobiegła głównym korytarzem, z dłońmi przyciśniętymi do boku.Drzwi jednego z pokojów otwarty się gwałtownie i wyjrzał zza nich mężczy-zna w zielonej masce wampira. Wspaniały bal, prawda?! wrzasnął jej w twarz i pociągnął za wosko-wany sznurek sterczący z tutki.Huk rozbrzmiał echem, bibułkowe serpentyny zaśniespodziewanie wzleciały wokół niej w powietrze.Mężczyzna w masce wampirazarechotał, po czym zniknął za zatrzaśniętymi drzwiami.Wendy runęła na chod-nik jak długa.Z bólem eksplodującym w prawym boku rozpaczliwie odganiałamroki omdlenia.Jak we mgle dobiegł ją szczęk ponownie uruchomionej windy,pod jej rozczapierzonymi palcami wzór na chodniku zdawał się poruszać, kołysaći przeplatać.Młotek walnął w podłogę za plecami Wendy, która z łkaniem rzuciła się doprzodu.Przez ramię zobaczyła, że Jack się potyka, traci równowagę i opuszcza362młotek, a zaraz potem sam pada na chodnik, bryzgając jaskrawą czerwienią krwina meszek tkaniny.Obuch trafił ją dokładnie między łopatki i przez chwilę wiła się jedynie w mę-czarni, otwierając i zaciskając dłonie.Coś w niej trzasnęło słyszała to wy-raznie.Przez parę sekund, otępiała i zamroczona, widziała wszystko jak przezmgiełkę gazy.Następnie powróciła pełna świadomość, a wraz z nią przerażenie i ból.Jack starał się podnieść, żeby dokończyć dzieła.Wendy usiłowała stanąć, co okazało się niewykonalne.Pod wpływem wysiłkuprzebiegał jej po plecach jakby prąd elektryczny.Zaczęła pełznąć ruchem krau-listki.Jack czołgał się za nią, wsparty na młotku do roque a jak na kuli czy lasce.Dotarła do narożnika i obiema rękami podciągnęła się za zakręt korytarza.Ogarnął ją jeszcze większy strach choć myślała, że to niemożliwe.Sto razygorsze było jednak to, że nie mogła zobaczyć Jacka ani stwierdzić, jak bardzosię przybliża.Wyrywając garściami puszek z chodnika przebyła już pół krótkiegokorytarza, gdy wtem spostrzegła szeroko otwarte drzwi sypialni.(Danny! O Jezu!)Zmusiła się do klęknięcia i zdołała powstać, mimo iż jej palce ślizgały siępo jedwabnej tapecie.Paznokciami oddzierała z niej wąskie strzępki.Obojętnana ból, ni to przeszła, ni przepełzła przez próg, kiedy Jack wyłonił się zza rogui ruszył ku otwartym drzwiom wsparty na młotku.Złapała za kant komody, przytrzymała się jej i chwyciła futrynę. Nie zamykaj tych drzwi! krzyknął Jack. Niech cię cholera, nie ważsię ich zamykać!Zatrzasnęła je i zamknęła na zasuwę.Lewą ręką jak szalona grzebała w rupie-ciach na komodzie, strącając pojedyncze monety na podłogę, po której toczyły sięwe wszystkie strony.Natrafiła na kółko z kluczami właśnie w chwili, gdy młotekze świstem łupnął w drzwi, aż zadygotały.Przy drugim uderzeniu wetknęła kluczw dziurkę i przekręciła go w prawo.Na odgłos szczęknięcia Jack ryknął.Młotektak głośno dudnił po drewnie, że Wendy wzdrygnęła się i cofnęła.Jak on mógłto robić z nożem w plecach? Skąd brał siły? Chciała wrzasnąć w stronę drzwi: Dlaczego nie umarłeś?Obróciła się jednak dokoła.Będzie musiała pójść z Dannym do łazienki i tamrównież zamknąć się na klucz, na wypadek gdyby Jack zdołał wybić dziuręw drzwiach sypialni.Jak szalona przemknęła jej przez głowę myśl o ucieczce szy-bem wyciągu kuchennego, ale ją odegnała.Danny wprawdzie by się tam zmieścił,bo jest mały, natomiast ona nie utrzymałaby liny.Mógłby spaść i roztrzaskać sięna dole.Musi wystarczyć im łazienka.A gdyby Jack i tam się włamał.Lecz nie dopuszczała takiej możliwości. Danny, kochanie, obudz się i.363Aóżeczko było jednak puste.Kiedy zapadł w spokojniejszy sen, narzuciła na niego koce i kołderkę.Terazleżały odrzucone
[ Pobierz całość w formacie PDF ]