Podstrony
- Strona startowa
- Andrzej Mencwel Wiedza o kulturze Cz. I Antropologia kultury
- Wierciński Andrzej Magia i religia. Szkice z antropologii religii
- Andrzej.Sapkowski. .Chrzest.ognia.[www.osiolek.com].1
- Andrzej.Sapkowski. .Pani.Jeziora.[www.osiolek.com].1
- Andrzej.Sapkowski. .Wieza.jaskolki.[www.osiolek.com].1
- Andrzej.Sapkowski. .Ostatnie.Zyczenie.[www.osiolek.com].1
- Andrzej.Sapkowski. .Krew.Elfow.[www.osiolek.com].1
- Socjologia Piotr Sztompka, Marek K. (forma txt)
- Joanna Chmielewska (Nie)boszczyk Maz (2)
- NEJ 10 Denning Troy Gwiazda po gwiedzie
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- orla.opx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W pokoju szarzało.Opuszczoną roletą poruszał lekko wiatr, cień jej padał matce na twarz.I tylko te oczy widziałem, rozumiesz, oczy nieruchome, głęboko zapadłe pomiędzy ruchliwymi smugami.Pamiętam, chciałem wtedy upaść przed nią na kolana, zapłakać, powiedzieć: mamo, kocham cię, zawsze kocham tak samo.Pragnąłem całować jej dłonie, poczuć na czole pocałunek, którym żegnała mnie w dzieciństwie, gdy zasypiałem.Ale spytałem tylko sucho, prawie ostrym tonem, czy nie czuje się źle.Żebyś wiedział, jak straszliwie smutno na mnie spojrzała.Powiedziała cicho: po cóż udajesz troskliwość, przecież i tak cię nic nie obchodzę.Zacząłem wtedy krzyczeć.Mówiłem z pełną przytomnością obelżywe słowa, powtarzałem je z okrutnym zadowoleniem, pochylony naprzód, z zaciśniętymi pięściami.Musiałem okropnie wyglądać, bo matka zerwała się.Pomimo mroku widziałem, jak stała z pobladłą, zamarłą twarzą, z rozchylonymi ustami, drobna, bezradna, zasłoniła sobie piersi dłońmi, jakby bała się, że ją zacznę bić.Więcej już jej nie widziałem.Rzuciłem tego wieczoru dom.Poszło! Ona wkrótce umarła.Nie byłem nawet na pogrzebie.Dopiero po paru latach dowiedziałem się.Zaległa cisza.Jeszcze raz zapiał kogut w głębi mroku.Morawiec podniósł głowę.- A innym razem, to już było o wiele później.Jechałem tramwajem.Na jednym przystanku wszedł, a raczej wcisnął się, bo był tłok, jakiś mężczyzna z małym, może dziesięcioletnim chłopcem.Sądząc z ubrania wyglądał na robotnika.Tak, na pewno był to robotnik, przypominam sobie teraz jego ręce ciężkie i bardzo spracowane.Pod pachą trzymał dużą paczkę owiniętą w starą gazetę.Z początku stali obaj przy sobie, trzymając się za ręce.Mały miał jasne włoski i duże ciemne oczy.Żebyś wiedział, jak mądrze patrzył na ojca! Zauważyłeś, że tylko dzieci potrafią patrzeć sercem? Potem ktoś się posunął i dziecko mogło stanąć przy oknie.Ale dalej nie spuszczało z ojca uważnego czujnego spojrzenia.W pewnej chwili nowi pasażerowie odsunęli mężczyznę w głąb platformy.Wtedy mały zawołał: „Tatusiu!” Ojciec kiwnął do niego głową.„Stój, synku” - powiedział.A mały na to bardzo poważnie: „Ja stoję, tatusiu, tylko ty się nie oddalaj, bo zgubisz się.”Urwał i ręką przeciągnął po czole.Spojrzał na Buraka.Stał na tym samym miejscu.- O czym myślisz?Burak zawahał się.Dopiero po dłuższej chwili odpowiedział.-Ja? O tym chłopcu, wiesz, tym małym.Pamiętasz go?- Pamiętam.- Strzeliliśmy do niego razem.W jego pierwszym spojrzeniu, gdy ujrzał nasze rewolwery, było tyle ufności.Może myślał, że żartujemy?- Nie wiem.- Podobny był do Michasia.- Michaś? - zdziwił się Morawiec.- Co to za jeden?- Z naszej wsi.Wychowaniec proboszcza.Michaś miał na imię.- A proboszcz?- Ksiądz Siecheń.- Siecheń? - powtórzył Morawiec.Nie, nigdy nie słyszał tego nazwiska.Tymczasem Burak błądził wzrokiem po sklepieniu szałasu.- Tamten mały bardzo przypominał Michasia - powtórzył.Morawiec zwarł silnie szczęki.- Nie myśl o tym.Cóż to? - rzucił nienawistnie.- Wyrzuty sumienia?Burak nie odpowiedział.Wydało się nawet Morawcowi, iż cofnął się o krok, jakby chciał odejść.Zaraz jednak spostrzegł, że uległ złudzeniu.To mrok jedynie zgęstniał.Jednocześnie wypłynął szum wiatru, zakołysało się wszystko dokoła.Morawiec, zdjęty nagłym strachem, chciał wyprostować się i wstać.Ale zbrakło mu sił.Miał wrażenie, że został oplątany i skuty ciężkimi łańcuchami.Szarpnął się.Nie puszczały.Ogromny łomot runął z wysoka.Kłąb ostrych liści wcisnął się do szałasu.- Burak! - krzyknął poprzez wzdęty bełkot.Czuł, że opuszczają go siły.Jak przez mgłę widział niewyraźnie majaczący zarys sylwetki stojącego.Lęk przed samotnością napiął mu muskuły.Podczołgał się więc na rękach, wlokąc za sobą zdrętwiałe nogi.Zawirowało mu w oczach.I w chwili, w której uczuł na ustach wilgotny smak ziemi, przeniknął go na wskroś niespodziewanie wyszarpnięty ze świadomości błysk: Burak od dwóch dni nie żył.VIIW pewnej chwili, gdy po kilku krótkich zdaniach rozmowa urwała się i zaległa cisza, spokojny wzrok księdza Siechenia zmusił Taisę do opuszczenia izby.Wolno, z niechętnym ociąganiem, kołysząc Józika w ramionach podeszła do drzwi.Już je otworzyła i znalazła się za progiem, w mroku kuchni, gdy nagle, jakby coś się jej przypomniało, zatrzymała się i odwróciła głowęProboszcz stał przy łóżku Siemiona, dłońmi wsparty o poręcz, lekkim pochyleniem pleców zasłaniając leżącego.Z oddalenia kilku kroków wśród tego ciężkiego milczenia wydał się jej jeszcze bardziej obcy niż przed chwilą.Czyż był to ten sam człowiek, któremu z drżącym sercem i niemal ze łzami powierzyła przed wielu latami swoje dziewczęce grzechy i z którego rąk przyjmowała pierwszą komunię? Cóż pozostało z tamtej jego dobrotliwości, z uśmiechu, który w promieniu rannego słońca zdawał w siebie wchłaniać i radosny śpiew chłopców na chórze, i czystość umajonego ołtarza? A dzień, kiedy na tym samym miejscu klęczeli oboje z Siemionem: proboszcz splótł im dłonie stułą, w kościele był półmrok, pełno ludzi, deszcz dzwonił po dachu.wreszcie, gdy długo schyleni podnieśli głowy - ujrzeli przed sobą księdza stojącego w ogromnej jasności, z przymkniętymi oczami i twarzą tak bardzo cichą, iż tylko lekkie drżenie warg zdradzało modlitwę.Teraz usta proboszcza wydały się Taisie zacięte i surowe.Stała jeszcze chwilę we drzwiach, jakby łudziła się, że ksiądz ją zawoła.Ale nawet się nie odwrócił.Cofnęła się więc i cicho zamknęła za sobą drzwi.Otoczyło ją gorąco i gęsty mrok ciasnych, zadymionych ścian i niskiego pułapu.W kuchni nie paliło się światło, tylko od uchylonych drzwiczek pieca padał na podłogę odblask dogasającego żaru.Odurzona dusznym powietrzem, machinalnie przysiadła na stołku.Wprawdzie Józik coraz bardziej ciężył jej w ramionach, nie chciała go jednak kłaść do kołyski.Wolała mieć przy sobie.Często zresztą budził się i popłakiwał.Teraz wyjątkowo od dłuższego czasu spał.Ostrożnie więc rozluźniwszy dłonie, usunęła go na kolana.Łagodny pył światła, unoszący się nisko nad podłogą, wyłonił z półcienia drobną, spokojnie uśpioną twarzyczkę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]