Podstrony
- Strona startowa
- Lem Stanisław Ratujmy kosmos i inne opowiadania
- Lem Stanislaw Ratujmy kosmos i inne opowiadan
- Lovecraft H.P 16 Opowiadan (www.ksiazki4u.prv
- Conrad Joseph Tajfun i inne opowiadania
- Kiryl Bulyczow Nowe Opowiadania Guslarskie
- Conrad Joseph Tajfun i inne opowiadania (2)
- Niziurski Edmund Opowiadania.WHITE
- Microsoft Press Microsoft Encyclopedia of Security
- Peter Zarrow China in War and Revolution, 1895 1949 (2005)
- Kazantzakis Nikos Grek Zorba
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- plazow.keep.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Ucz się i słuchaj pana Dymkiewicza.Grześ przyniesie tobie zawiniątko z rze-czami.Pamiętaj, szanuj garderobę.170I nie ucałowawszy mię nawet, wyszedł.Aczkolwiek mocno rozżalony tak zimnym poże-gnaniem, uczułem w tej chwili, żem kochał ojca, o czym dotychczas wątpiłem.Po wyjściujego przeraziłem się osamotnieniem swoim.Płakać nie mogłem.Ból całym ogromem ległna serce i jęczał tam rozpaczną pogrzebową pieśnią.Słowami niepodobna byłoby jej wypo-wiedzieć wyśpiewałby ją chyba wicher jesienny.Najstraszniejsza jest boleść nie mającawyrazu.Natężenie tej zabójczej tęsknicy złagodziło trochę nadejście Grzesia z zawiniątkiem.Wra-cającego odprowadziłem aż do bramy.Widziałem w nim cząstkę domu mojego.Grześ natura zuchwała, prawdziwie kozacza, okrutnie tyranizowana przez ojca, bez względu na towszystko lubił mię i żałował.Zjednałem sobie życzliwość jego, przynosząc mu czasem dostajni chleb, ser, owoce i inne drobne podarunki.Toteż przy pożegnaniu rozbeczał się na całegardło, głosząc ukraińskim zwyczajem; Ach, ty detyno moja, hołowońko neszczastływa!.Zamuczat wony tebe, ta zamorat ho-lodom.I ja zapłakałem potokami łez gorzkich.Zdawało mi się, że wypłaczę serce i życie.a jed-nak to mi trochę ulgi przyniosło.Widziałem stojąc u bramy, jak ojciec i Grześ wyjeżdżali z gospody.Straciwszy ich z oczupowróciłem do domu niestety obcego i niemiłego.Zastałem wszystkich siadających do obiadu; zająłem wskazane sobie miejsce, ale nicprzełknąć nie mogłem.Szczęściem nie zmuszano mnie jeść pomimo woli, jak nieraz czynił toojciec, sprawiając mi przez to niewypowiedziane męczarnie.Raz tylko pani Dymkiewiczowaodezwała się z szyderstwem: Może choczesz peczenoji red ki?I wszyscy zaśmieli się z dowcipnego żartu megiery.Nigdy, ani przedtem, ani pózniej, nie byłem tak nieszczęśliwy, jak w przeciągu pierwszegotygodnia u Dymkiewicza.Los nie oszczędzał mię w życiu.Nieraz pałające miłością sercerozkrwawiały zawody bolesne; tragiczne sceny w rodzinie rzucały kir na całą przyszłość mo-ją; niespodziewane katastrofy kruszyły najpracowitsze nadzieje; śmierć zabijała najdroższe miosoby; długie, posępne lata spędzałem z dala od domowego ogniska.Lecz wszystkie ciosy teuderzały w pierś męską, zahartowaną, zbrojną założeniami życia, potęgą przekonań niezłom-nych, dumą, nienawiścią, pogardą.A ośmioletnie dziecko czym mogło się bronić od tęsk-noty, od wspomnień, od rozpaczy?.Nikt z otaczających nie okazywał mi najmniejszegowspółczucia; przeciwnie, śmiano się z tego, co nazywano mazgajstwem i osowiałością, a cobyło smutkiem głębokim.Silniejsi zaczęli mię częstować szczutkami, bykami, ślimakami,wszyscy przezywali płaksą lub sową.Najwięcej mię jednak bolały drwinki z okazałej tuszymojego ojca.Do bólu zaczęły się dołączać gniew i pogarda.Unikając okrutnych żartowni-siów całe dni przesiadywałem na kamieniu omszonym u gotyckiej zamkowej kaplicy, śledzączałzawionymi oczami obłoki albo żurawie, z nadzieją, że one przelecą może ponad drogim midomem i zwrócą na siebie uwagę sióstr albo matki spłakanej.Na domiar złego nie miałem nawet rozrywki, której dostarcza praca, gdyż lekcje miały sięrozpocząć dopiero za tydzień.Jedyną pociechę czerpałem we śnie, który na szczęście nie opu-ścił zgnębionego tęsknotą dziecka.Pamiętam raz powiedziałem sobie: ,,Przypuśćmy, że senjest rzeczywistością, a rzeczywistość snem i odtąd z niecierpliwością oczekiwałem nocy.Niewiele jednak pomógł ten układ z wyobraznią.Tęskniłem po dawnemu, nie jadłem nicprawie i zacząłem powoli zapadać na zdrowiu, z wielkim niezadowoleniem Dymkiewicza,który obawiać się począł straty półrocznego wynagrodzenia na wypadek mej śmierci.W pierwszą sobotę przed wieczorem, kiedy uczniowie bawili się na dziedzińcu w palanta,a ja rozwiązywałem w pokoju arytmetyczne zadanie, nagle otwarły się drzwi i posłyszałemznajomy głos: Jak się masz, Michasiu?171Odwróciłem się i dusza moja cała zabrzmiała w radosnym okrzyku: Ojciec!Ucałowałem rękę jego i nie wiem, czy mi się zdawało, czy rzeczywiście usta mu drgnęłyjakimś wzruszeniem żałosnym na widok zmizerniałej mej twarzy. Co ty robisz? Dzielenie. Kończ prędzej.Ja na chwilę zajdę do pana Dymkiewicza, a potem pójdziemy do zajazdu.Aatwo było ojcu powiedzieć: ,,kończ lecz dla mnie to było niepodobieństwem.Liczbywyprawiały mi przed oczyma najdziwaczniejsze harce.Wszystkie reguły wyszły z pamięci.Iloraz odejmowałem od dzielnika, resztę dodawałem do dzielnej itd.Nareszcie opanowałamię rozpacz i zapłakałem.Szczęściem w tej chwili zjawił się nauczyciel i widząc mię zbie-dzonego wyrzekł łaskawie: Pózniej skończysz, a teraz pójdziesz z ojcem do miasta.Wkrótce i ojciec, uwolniwszy się od gadatliwej Proformy (przezwisko to nadali uczniowieżonie Lankastra), ukazał się na progu.W pięć minut potem byliśmy w znajomej gospodzie.Najgorętszym pragnieniem moim było pomówić o matce i siostrach.Niestety! Ojciec po-przestał na krótkiej wzmiance: Mama i siostry zdrowe.Kłaniają się tobie.Następnie wydobywać zaczął z króbki łubianej pierniki, makagigi, rodzynki, gruszki sma-żone, orzechy, jabłka i inne łakocie dowód matczynej pamięci i rozkładając to wszystkoprzede mną zachęcał do jedzenia.Potem zadał mi kilka pytań o zajęciach i towarzyszach mo-ich, o godzinach wstawania i snu, o stole i na tym skończyło się.Wyszedłem do sieni powitać się z Grzesiem i spojrzeć na konie znajome. Jak sia mejete, panyczu! zawołał poczciwiec, a gniadosze zarżały wesoło. Jak się masz, Grzesiu!.Jakże tam mama i siostry? A cóż.Cały tydzień płakały jak nieboże stworzenia! Ani pobawić się ani zjeść anido domków zajrzeć,.Płaczą i płaczą.Nareszcie pani uprosiła pana, ażeby pojechał dowie-dzieć się, co się z paniczem dzieje.Ot i przyjechaliśmy.Serce wezbrało mi łzami gorzkimi na myśl o zmartwieniu tych, których kochałem.Wróciłem do ojca lecz swobodna, serdeczniejsza rozmowa była pomiędzy nami niemoż-liwa.Jeszcze raz wybiegłem do Grzesia, a tymczasem zapadł pózny lipcowy zmrok.Ojcieckazał mi wracać do zamku, a stawić się nazajutrz z rana.Tego samego dnia jeszcze, wyprosiwszy u pani Proformy świecę, przygotowałem listy domatki i sióstr.Tak wiele, zdaje się, miałem im do powiedzenia, a napisałem tak mało!.Każ-dej z osobna donosiłem, żem zdrów, ,,czego im z całego serca również życzyłem , dodawa-łem, że bardzo tęsknię do nich, że dla Teosi zbieram ziarna owocowe, które ona bardzo lubiła;nareszcie całowałem je wszystkie po tysiąc razy, a w postscriptum polecałem pamięci ich trzypokolenia kotów, które wypiastowałem na kolanach.Stosownie do woli ojca przepędziłem ranek niedzielny u niego.Czas nam upływał tak sa-mo jak wczoraj.Pomimo zamkniętej w sobie natury ojca, dobrze mi było obok niego.W każ-dym razie obchodziłem go trochę a wiadomo, że pierwszą potrzebą dziecka jest być kocha-nym.Z innego jeszcze względu niedziela ta pozostała pamiętną dla mnie.Poszliśmy z ojcem dokościoła.Dzwonek zapowiadał wotywę i jednocześnie zabrzmiały organy.Wstrząśnienie,którego doznałem w tej chwili, było nadzwyczajne.Jak rzeka przez otwarte szluzy duch mój,wezbrany tęsknotą niezmierną, popłynął tonami muzyki uroczystej.Znalazłem nareszciewyraz dla przepełniającej serce boleści.Zachwyt był pierwszą fazą budzącej się do samoist-ności duszy.Po południu ojciec wyjechał.Smutek mój był łagodniejszy niż po pierwszym rozstaniu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]