Podstrony
- Strona startowa
- Foster Alan Dean Tran ky ky Czas na potop
- Foster Alan Dean Tran ky ky Misja do Moulokinu
- Foster Alan Dean Przekleci 02 Krzywe zwierciadlo
- Foster Alan Dean Gwiezdne Wojny Nadchodzšca Burza
- Foster Alan Dean Zaginiona Dinotopia
- Tom Clancy Suma wszystkich strachow t.1
- Tom Clancy Suma wszystkich strachow t.2
- Jordan Robert Smok Odrodzony
- Borrego, Orlando Orlando Borrego Che, el camino del fuego
- Moorcock Michael Saga o Elryku Tom 2 Perłowa Forteca
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- degrassi.opx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.jego ciała.Manuel wytrzymał moje wahanie.Skupił się milcząc, jak kot strzygący z ciekawościuszami.Usłyszał więcej w moich słowach, niż zdawały się nieść.Odezwał się, ale innymtonem; rozmawiał teraz nie jak przyjaciel, lecz typowy policjant: Co się stało, Chris? To zupełnie niesamowite. Niesamowite? powtórzył, jakby to słowo niosło jakiś nieoczekiwany smak. Naprawdę nie chciałbym o tym mówić przez telefon.Gdybym przyszedł na ko-misariat, moglibyśmy się spotkać na parkingu?Nie mogłem oczekiwać, że policja zgasi światła w komisariacie i wysłucha mojegooświadczenia przy blasku świec. Czy mówimy o jakimś przestępstwie? Jak najbardziej.I czymś niesamowitym. Szef Stevenson pracuje dziś do pózna.Jest tu jeszcze, ale już niedługo.Uważasz,że powinienem poprosić go, żeby zaczekał?Przypomniałem sobie pozbawioną oczu twarz martwego autostopowicza. No powiedziałem. No, Stevenson powinien to usłyszeć. Możesz być za dziesięć minut? No, to do zobaczenia.Odwiesiłem słuchawkę, zdjąłem czapkę z lampy i osłaniając ręką oczy odwróciłemsię do ulicy, przez którą przejechały kolejno dwa auta.Pierwszym był ostatni model sa-turna.Drugim pikap Chevroleta.%7ładnego białego vana.%7ładnego karawanu.%7ładnego czarnego hummera.Nie bałem się, że pogoń za mną nadal trwa.Do tej pory autostopowicz już płonąłw piecu.Gdy moje dowody zamienią się w popiół, nie zostanie mi nic na poparcie nie-zwykłej opowieści.Sandy Kirk, sanitariusze i wszyscy bezimienni pozostali będą czulisię bezpieczni.Prawdę mówiąc, próba zabicia mnie lub porwania pociągnie ryzyko pojawienia sięświadków kolejnej zbrodni, z którymi wtedy trzeba będzie sobie poradzić, powiększa-jąc prawdopodobieństwo wzrostu liczby wtajemniczonych.Anonimowym spiskowcomnajlepiej posłużyłaby teraz dyskrecja, a nie agresja zwłaszcza że ich jedynym oskar-życielem było miasteczkowe dziwadło, wyłaniające się ze szczelnie zasłoniętego storamidomu tylko między zmierzchem i brzaskiem, bojące się słońca, żyjące wyłącznie z łaskipeleryn, woalów, kapturów oraz maseczek kosmetycznych i które nawet nocą czołgałosię przez miasteczko w skorupie odzieży i chemikaliów.Biorąc pod uwagę niesłychaną naturę oskarżeń, niewielu uzna moją relację za wia-rygodną, ale byłem przekonany, iż Manuel uwierzy, że mówię prawdę.Miałem nadzie-ję, że szef też mi uwierzy.60Minąłem pocztę i skierowałem się na komisariat.Był tylko kilka przecznic dalej.Pokonując szybko dystans, na próbę przepowiadałem sobie, co powiem Manuelowii jego zwierzchnikowi, Lewisowi Stevensonowi, człowiekowi o wspaniałej osobowości,przed którym chciałem dobrze wypaść.Wysoki, barczysty atletyczny Stevenson miałtak szlachetne oblicze, że mogłoby być wybijane na rzymskich monetach.Czasami zda-wał mi się być tylko aktorem odgrywającym rolę oddanego komisarza policji, chociażjeśli była to jedynie gra, sięgała oskarowego wymiaru.W wieku pięćdziesięciu dwóchlat sprawiał wrażenie, że jest dużo starszy, niż wskazywałaby metryka, z łatwością pozy-skiwał szacunek i zaufanie.Miał w sobie coś z psychologa, a czasami z księdza cechy,których każdy na jego stanowisku pożądał, ale niewielu posiadało.Był jedną z tychrzadkich osób, które mają władzę, ale jej nie nadużywają, korzystają z niej bezbłędniei ze zrozumieniem, a był szefem policji przez czternaście lat, bez śladu skandalu, zawszecechowała go fachowość oraz skuteczność działania.I tak przebyłem pozbawione lamp boczne uliczki oświetlone tylko księżycem wi-szącym wyżej na niebie niż poprzednio, przebyłem płoty i ścieżki, ogrody i śmietni-ki, powtarzając w myślach słowa, którymi miałem nadzieję zdać przekonującą relację,przybyłem w dwie minuty, a nie w dziesięć, jak zasugerował Manuel; zjawiwszy się naparkingu za ratuszem ujrzałem szefa Stevensona w sytuacji, która pozbawiła go wszyst-kich przymiotów, przypisywanych mu przeze mnie.Oto ukazał się człowiek pozba-wiony owej maski szlachetności, który nie zasługiwał już na uhonorowanie monetami,pomnikami ani nawet tym, by jego fotografia wisiała w komisariacie obok wizerunkuburmistrza, gubernatora i prezydenta Stanów Zjednoczonych.Stevenson stał przy końcu ratusza, w pobliżu mrocznego wejścia do komisariatu,w potoku sinego światła padającego znad drzwi.Człowiek, z którym konferował, stało metr dalej, tylko na wpół widoczny w niebieskich cieniach.Przeciąłem parking, zmierzając w ich kierunku.Nie dostrzegli mnie, tak byli zajęcirozmową.Co więcej, byłem zasłonięty mijając śmieciarki, radiowozy, beczkowozy i sa-mochody prywatne, które parkowały jak najdalej od trzech wysokich latarń.Zanim wszedłem na otwartą przestrzeń, rozmówca Stevensona podszedł do niegobliżej, wyłaniając się z cieni, a ja stanąłem jak wryty.Zobaczyłem jego ogoloną głowę,kanciastą twarz.Koszula w kratę z czerwonej flaneli, niebieskie dżinsy, robocze bu-ciory.Z tej odległości nie mogłem dojrzeć kolczyka z perłą.Stałem pomiędzy dwoma pojazdami i szybko cofnąłem się o metr, ukrywając le-piej w oleistej ciemności między nimi.Jeden z silników był nadal gorący; stygł cykająci trzeszcząc.Chociaż słyszałem rozmowę, nie potrafiłem rozróżnić słów.Bryza od morza pieściładrzewa, rozbijając się o wszelkie dzieła człowieka i ten nieustanny szept i syk oddzielałode mnie rozmowę.61Zdałem sobie sprawę, że pojazd po mojej prawej, ten z gorącym silnikiem, to białyford van, w którym łysy wyjechał ze Szpitala Miłosierdzia.Ze szczątkami mojego ojca.Zastanawiałem się, czy kluczyki są w stacyjce.Przycisnąłem twarz do okna po stroniekierowcy, ale nie widziałem dokładnie wnętrza
[ Pobierz całość w formacie PDF ]