Podstrony
- Strona startowa
- Pullman Philip Mroczne materie 1 Zorza północna (Złoty Kompas)
- Pullman Philip Mroczne materi Zorza polnocna (Zloty Kompas)
- Farmer Philip Jose ÂŒwiat Rzeki 04 Czarodziejski labirynt
- Pullman Philip Mroczne materie 01 ZÅ‚oty kompas
- Pullman Philip Mroczne materie 02 Magiczny nóż
- Dębski Eugeniusz Pieklo dobrej magi
- Wagner Karl Pierscien Z Krwawnikiem
- SE[db] P.G.Zimbardo Niesmialosc
- Mochnacki M. Powstanie Narodu Polskiego (ksiega I)
- Dzieła ÂŚw. Jan od Krzyża(1)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- odbijak.htw.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chciałbyś jeszcze więcej? Sprowadzę ci tyle, ile tylko zechcesz.- Nie, tyle wystarczy - odrzekł.Jesteś pewien? A może jeszcze sześć?- Już dość - powiedział.Zostaniesz, dopóki nie ustanie burza?- Tak.A potem odejdziesz?- Tak.Wróć do mnie kiedyś, proszę.Zawsze będę miał dla ciebie szczury.Chciałbym, żebyś kiedyś wrócił.I zachowaj nas od swego gniewu, och, ty, który w swym bólu nazywasz siebie Carlem Lufteuflem.- Może kiedyś - powiedział uśmiechając się.7Tibor McMasters jechał z zapałem na swoim wózku; ciągnięty przez wierną krowę wózek podskakiwał na wyboistej drodze, zostawiając za sobą mile porośniętych chwastami płaskich pastwisk, z których wznosiły się tylko uschnięte badyle, gdyż cała ziemia stała się jałowa, niezdolna do rodzenia.Tibor jechał przepełniony podnieceniem: wreszcie rozpoczął Pielg, która miała zakończyć się pełnym powodzeniem - co do tego nie miał wątpliwości.Nie lękał się specjalnie rozbójników ani innych rzezimieszków grasujących zwykle przy drogach, gdyż nikt już nie przejmował się drogami.Takimi to racjonalnymi sposobami odpędzał strach, wmawiając sobie, że skoro nikt nie podróżuje drogami, to po co mieliby przy nich grasować rozbójnicy?- Ach, przyjaciele! - wyrecytował głośno, tłumacząc na angielski początek An die Freude Schillera.- Nie tym tonem! Wręcz przeciwnie, zaśpiewajmy.- urwał, gdyż zapomniał słów.A niech to, wymruczał do siebie, zaskoczony psikusem umysłu.Zachodzące słońce jarzyło się, przypominając piskorza płynącego na roziskrzonej fali - wznoszenie się i opadanie rzeczywistości.Zakaszlał i splunął, nie przerywając jazdy.Wokół unosiła się aura zbliżającego się rozkładu, opuszczenia.Nawet chwasty były nią przeniknięte.Nikt o nic się nie troszczył, niczego nie robił.O Freude, pomyślał.Nicht diese Tone.Sondern.A jeśli rozbójnicy stali się niewidzialni dzięki mutacji? Nie, to niemożliwe.Uczepił się tej odpowiedzi.Długo ją pielęgnował, zatrzymywał.Nie musiał obawiać się ludzi, przerażało go tylko dzikie pustkowie.W szczególności obawiał się rozpadlin na drodze.Wystarczyłoby trochę większych wybojów, żeby zatrzymać jego wózek.Śmierć wśród kamieni.Nie najlepsza śmierć, pomyślał, ale i nie najgorsza.Drogę zablokowały konary powalonego drzewa.Zwolnił i zmrużył oczy, patrząc poprzez rozproszone promienie słońca.Drzewa powalone na początku wojny.Nikt ich nie uprzątnął.Podjechał wolno do pierwszego z leżących pni.Ścieżka z kamyków i kurzu schodziła z drogi, omijała drzewo i wracała na główną drogę po jego drugiej stronie.Gdyby szedł pieszo albo jechał rowerem.lecz on podróżował dużym wózkiem, zbyt nieporęcznym do manewrowania na tak wąskiej dróżce.- A niech to szlag - zaklął.Zatrzymał wózek i wsłuchał się w jęki wiatru zawodzącego w konarach powalonych drzew.Żadnych ludzkich odgłosów.Gdzieś daleko rozległo się szczekanie, może pies, a może duży ptak.Kra, kra, kra, usłyszał.Splunął ponad krawędzią wózka i ponownie spojrzał na ścieżkę.Może mi się uda, powiedział do siebie.A jeśli wózek się zaklinuje?Ścisnął mocno ster i podskakując na wybojach, zjechał z porośniętej chwastami drogi i wtoczył się na ścieżkę.Koła wózka obracały się wściekle, furkocząc głośno i wyrzucając w górę fontanny brązowego kurzu.Wózek utknął.Zdał sobie sprawę, że nie ujechał daleko.Nagle ogarnął go dziki, przyprawiający o mdłości strach.Poczuł napływający do ust cierpkawy smak, jego pierś i barki zapłonęły rozgrzane uczuciem poniżenia.Utknął tak szybko: co za poniżenie.A jeśli ktoś go tutaj zobaczy, unieruchomionego nie opodal zniszczonej drogi? Będą się śmiać ze mnie, pomyślał, i pójdą dalej.Chociaż nie, pewnie zechcą mi towarzyszyć.To znaczy, wyśmiewanie się byłoby niedorzeczne.Czyżbym stał się cyniczny wobec ludzkości? Oczywiście, że mi pomogą.Mimo to wciąż czuł palący wstyd.Szukając wyjścia z sytuacji, w jakiej się znalazł, wyjął pogniecioną i potłuszczoną mapę okolic Richfield; spojrzał uważnie.Odnalazł na mapie miejsce, w którym się znajdował.Taki krótki odcinek, pomyślał.Przejechałem dopiero jakieś trzydzieści, może trzydzieści pięć mil.Mimo to wszystko dookoła wydawało się zupełnie inne niż znany mu świat Charlottesville.Inny świat oddalony zaledwie o trzydzieści mil.być może jeden spośród tysięcy wirujących w gwiezdnym czasie i przestrzeni.Teraz wszystko zamieniło się w księżycową mapę z kraterami: ogromne głazy wystające z ziemi, sięgające głęboko do jej wnętrza, aż do bazaltowego podłoża.Smagnął krowę batem i włączył wsteczny bieg; zacisnąwszy zęby, próbował rozkołysać wózek, przerzucając z wstecznego na pierwszy bieg - miał wrażenie, że unosi się na morskich falach.Zapach palącego się oleju, obłoki kurzu.i nic poza tym.Jęknął i włączył jałowy bieg.Oto jestem tutaj, gotowy na śmierć, pomyślała część jego mózgu.W następnej chwili zaśmiał się z samego siebie.Nie potrzebował nikogo innego - sam potrafił skryć się pod górą własnej pogardy.Włączył przenośny głośnik ze wzmacniaczem, zasilany ogromną baterią akumulatorową z ciekłym ogniwem, dzięki której poruszał się też wózek, głośnik zapiszczał, usłyszał swój własny zwielokrotniony oddech.Po chwili rozległ się jego głos.- Słuchajcie! - zaczął.Głos zadudnił wokół niego.- Nazywam się Tibor McMasters i odbywam oficjalną Pielg na zlecenie Sług Gniewu.Utknąłem.Czy moglibyście mi pomóc? - Wyłączył głośnik i nasłuchiwał.Usłyszał jedynie szept wiatru w wysokich trzcinach, rosnących po jego prawej stronie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]