Podstrony
- Strona startowa
- Charles M. Robinson III The Diaries of John Gregory Bourke. Volume 4, July 3, 1880 May 22,1881 (2009)
- Spider i Jeanne Robinson Gwiezdny taniec
- Robinson Kim Stanley Czerwony Mars
- Robinson Kim Stanley Czerwony Mars (2)
- Judith McNaught Raj
- Morrell Dav
- Alfred Szklarski Tomek Wsrod Lowcow Glow
- Potocki.Jan Rekopis.znaleziony.
- Komedia ludzka t.1 Balzac H
- Pullman Philip Mroczne materi Magiczny noz (2)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- wblaskucienia.xlx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na czele biegł Karaib olbrzymiego wzrostu, odznaczający się pękiem piórczerwonych, zatkniętych w wysoko związanej czuprynie.Na lewej ręce miał wielką tarczę z żółwiejskorupy, w prawej zaś ogromny i ciężki miecz drewniany, z obu stron nasadzony ostrymi krzemieniami.Hiszpanie, przypuściwszy ich blisko, przywitali celnymi strzałami, lecz pomimo upadku kilkunastuKaraibów, reszta biegła naprzód odważnie, wyrzucając mnóstwo strzał, z których dwie raniłyHiszpanów.Już ledwie czterdzieści kroków dzieliło walczących - za chwilę dopadną kryjówek osadników, a w takimrazie nic ich ocalić nie zdoła - kiedy nagle Atkins z Hiszpanem dają ognia z falkonetów, a pozostaliwtórują im wystrzałami z muszkietów.Straszny huk, zwiększony echem skał, powstrzymuje atak dzikich.Pierzchają w nieładzie na wszystkiestrony.Na próżno wódz z czerwonym piórem usiłuje ich zatrzymać.Przejęci zabobonną trwogą,mniemając, że mają przed sobą duchy władające piorunami, umknęli z placu boju.Porażka dzikichnastąpiła około południa.W pół godziny po ich zniknięciu Don Juan wyszedł, aby dać pomoc rannym.Siedemnastu dzikich mniej lub więcej ciężko rannych zniesiono do szopy, przeznaczonej na skład sianai opatrzono ich rany.Lżej ranni uszli ze swymi towarzyszami, trzydziestu jeden zabitych pokrywało polebitwy.Pozostało przecież stu pięćdziesięciu Karaibów do zwalczenia.Po krótkiej naradzie Hiszpanieumyślili cofnąć się do zamku, gdyż niepodobieństwem było bronić się na dawnym stanowisku,zwłaszcza, że już dwóch odniosło rany, chociaż lekkie.Należało się obawiać, że przy ponowieniu ataku,dzicy, oswojeni już nieco z działaniem broni ognistej, będą nacierali śmielej, a chociażby ich połowa odwystrzałów poległa, to reszta będzie aż nadto dostateczna do wymordowania osadników.Don Juanlękał się nadto, aby dzicy nie wsiedli na łodzie i nie odpłynęli, w zamiarze powrócenia w nierówniewiększej liczbie.Atkins, lubo cierpiący na ciele mocno, nie stracił przecież ducha.Usłyszawszy utykaniaDon Juana, odciągnął na bok ojca Piętaszka i długo z nim rozmawiał.Przed zachodem słońca starzecznikł niepostrzeżenie.Reszta dnia przeszła spokojnie.Dzicy poniósłszy ciężką klęskę, nie śmieli ponowić ataku.Europejczycyschronili się za wały zamku, z którego strzelnic wyglądały paszcze trzech falkonetów i kilkunastustrzelb.Co dwie godziny przez całą noc zmieniały się straże.Kolejno czterech czuwało nadbezpieczeństwem zamku, gdy inni wypoczywali po całodziennych trudach.Około północy jaskrawa łunazaczerwieniła sklepienie niebios.Don Juan wybiegł na strażnicę i z podziwieniem ujrzał czółna dzikich wpłomieniach.Cała załoga przypatrywała się pożarowi, odbijającemu się w przezroczu oceanu, a z dalasłychać było wycia dzikich, rozpaczających nad utratą swych łodzi.W godzinę pózniej przybył ojciecPiętaszka, któremu powiodło się spalić flotyllę nieprzyjacielską.Już teraz nie mogli powrócić do swejojczyzny.Wprawdzie tym sposobem Atkins zapobiegł najściu liczniejszych zastępów dzikich, leczpozostali na wyspie, wpadłszy w rozpacz, mogli stać się groznymi dla osady.Myśl ta trapiła niezmiernieDon Juana.Karaibowie, będąc uwięzieni na wyspie, zamiast szturmować zamek mogli się rozproszyć pookolicy, pustoszyć zasiewy, wybić kozy, a wreszcie czatując poza krzakami, nie dać się wychylić nikomuz zamku.Po spożyciu zapasów nie pozostałoby Hiszpanom nic, jak tylko zginąć z głodu, albo też,uderzywszy z rozpaczą na Karaibów, polec od ich broni.Na szczęście dzicy nie mieli tyle przebiegłości.Wrząca krew ni e dozwoliła im czekać cierpliwie pewnegoupadku nieprzyjaciół.Na drugi dzień zaraz po wschodzie słońca wyruszyli z lasu dla powtórzenia ataku.Za przybyciem na pole bitwy oglądali się dookoła, na próżno śledząc nieprzyjaciela.Radosne wyciaoznajmiły Hiszpanom, iż Karaibowie sądzili, że osadnicy nie odważą się próbować dalszej walki.Wódz zczerwonym piórem długo do nich przemawiał, snadz zagrzewając do wytrwałości, po czym łańcuchem,jakby obława myśliwych, ruszyli w zarośla.Las jednak był tak gęsty, że dobra godzina upłynęła, zanimpierwsi wojownicy indiańscy wynurzyli się z zarośli.Załoga wstrzymała się ze strzelaniem, ażebywtenczas dopiero dać ognia, kiedy nieprzyjaciel nie będzie zasłonięty krzewiną.Ale Karaibowie,wyrzuciwszy mnóstwo strzał, z niesłychaną szybkością przebiegli przestrzeń stu kroków, przedzielającąlasek od zamku.Zagrzmiały strzały Europejczyków, lecz ponieważ dzicy pędzili w rozsypce, zaledwiekilku obaliły, reszta poczęła się wdzierać na mur i palisadę.Wprawdzie kule pistoletowe, halabardy itopory zwaliły najzuchwalszych napastników, lecz inni nie dali się tym odstraszyć i darli się śmiałonaprzód.Zguba Europejczyków zdawała się być nieuchronna.Postanowili przynajmniej drogo sprzedaćżycie.Wtem jedna z Karaibek, snadz dobrze świadoma obyczajów swojego plemienia, wymierzyła złuku do wodza z czerwonym piórem, który stojąc na szczycie ostrokołu, ogromnym mieczem zgruchotałdrzewce halabardy Don Juana i gotował się powtórnym ciosem strzaskać mu czaszkę.Zwisnął grot iprzeszył na wylot pierś mężnego Indianina.Zachwiał się i runął jak dąb, podcięty toporem leśnika
[ Pobierz całość w formacie PDF ]