Podstrony
- Strona startowa
- Science Fiction (32) listopad 2003
- Szczypiorski Andzej Poczatek
- Sw. Faustyna Kowalska DZIENNICZEK DUCHOWY(2)
- Colin MacApp Zapomnij o Ziemi
- Witold Jablonski Dzieci Nocy
- McGinnis Alan Loy Sztuka motywacji (SCAN dal 1006 (2)
- Jonathan Nasaw Dziewczyny, których pożądał
- Glen Cook Zolnierze zyja
- Stephen King Marzenia i koszmary 2 (2)
- Arystoteles O duszy (3)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- kress-ka.xlx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powietrze stało się lekkie do oddychania i świetlane jak gazasrebrna.Pachniało fiołkami.Spod wełnianego jak białe karakuły śniegu wychylały sięanemony drżące, z iskrą światła księżycowego w delikatnym kielichu.Las cały zdawał sięiluminować tysiącznymi światłami, gwiazdami, które rzęsiście ronił grudniowy firma-ment.Powietrze dyszało jakąś tajną wiosną, niewypowiedzianą czystością śniegu i fioł-ków.Wjechaliśmy w teren pagórkowaty.Linie wzgórzy, włochatych nagimi rózgamidrzew, podnosiły się jak błogie westchnienia w niebo.Ujrzałem na tych szczęśliwychzboczach całe grupy wędrowców, zbierających wśród mchu i krzaków opadłe i mokre odśniegu gwiazdy.Droga stała się stroma, koń poślizgiwał się i z trudem ciągnął pojazd,grający wszystkimi przegubami.Byłem szczęśliwy.Pierś moja wchłaniała tę błogą wio-snę powietrza, świeżość gwiazd i śniegu.Przed piersią konia zbierał się wał białej pianyśnieżnej, coraz wyższy i wyższy.Z trudem przekopywał się koń przez czystą i świeżą je-go masę.Wreszcie ustał.Wyszedłem z dorożki.Dyszał ciężko ze zwieszoną głową.Przytuliłem jego łeb do piersi, w jego wielkich czarnych oczach lśniły łzy.Wtedy ujrza-łem na jego brzuchu okrągłą czarną ranę.--Dlaczego mi nie powiedziałeś? - szepnąłem zełzami.- Drogi mój - to dla ciebie - rzekł i stał się bardzo mały, jak konik z drzewa.Opu-ściłem go.Czułem się dziwnie lekki i szczęśliwy.Zastanawiałem się, czy czekać na małąkolejkę lokalną, która tu zajeżdżała, czy też pieszo wrócić do miasta.Zacząłem schodzićstromą serpentyną wśród lasu, początkowo idąc krokiem lekkim, elastycznym, potem, na-bierając rozpędu, przeszedłem w posuwisty szczęśliwy bieg, który zmienił się wnet w jaz-dę jak na nartach.Mogłem dowoli regulować szybkość, kierować jazdą przy pomocy lek-kich zwrotów ciała.W pobliżu miasta zahamowałem ten bieg tryumfalny, zmieniając go na przyzwoitykrok spacerowy.Księżyc stał jeszcze ciągle wysoko.Transformacje nieba, metamorfozyjego wielokrotnych sklepień w coraz to kunsztowniejsze konfiguracje nie miały końca.Jak srebrne astrolabium otwierało niebo w tę noc czarodziejską mechanizm wnętrza i uka-zywało w nieskończonych ewolucjach złocistą matematykę swych kół i trybów.Na rynku spotkałem ludzi zażywających przechadzki.Wszyscy, oczarowani widowi-skiem tej nocy, mieli twarze wzniesione i srebrne od magii nieba.Troska o portfel opu-ściła mnie zupełnie.Ojciec, pogrążony w swych dziwactwach, zapewne zapomniał już ozgubie, o matkę nie dbałem.40W taką noc, jedyną w roku, przychodzą szczęśliwe myśli, natchnienia, wieszcze tknię-cia palca bożego.Pełen pomysłów i inspiracji, chciałem skierować się do domu, gdy za-szli mi drogę koledzy z książkami pod pachą.Zbyt wcześnie wyszli do szkoły, obudzenijasnością tej nocy, która nie chciała się skończyć.Poszliśmy gromadą na spacer stromo spadającą ulicą, z której wiał powiew fiołków,niepewni, czy to jeszcze magia nocy srebrzyła się na śniegu, czy też świt już wstawał.41ULICA KROKODYLIMój ojciec przechowywał w dolnej szufladzie swego głębokiego biurka starą i pięknąmapę naszego miasta.Był to cały wolumen in folio pergaminowych kart, które pierwotnie spojone skrawkamipłótna, tworzyły ogromną mapę ścienną w kształcie panoramy z ptasiej perspektywy.Zawieszona na ścianie, zajmowała niemal przestrzeń całego pokoju i otwierała dalekiwidok na całą dolinę Tyśmienicy, wijącej się falisto bladozłotą wstęgą, na całe pojezierzeszeroko rozlanych moczarów i stawów, na pofałdowane przedgórza, ciągnące się ku połu-dniowi, naprzód z rzadka, potem coraz tłumniejszymi pasmami, szachownicą okrągła-wych wzgórzy, coraz mniejszych i coraz bledszych, w miarę jak odchodziły ku złotawej idymnej mgle horyzontu.Z tej zwiędłej dali peryferii wynurzało się miasto i rosło ku przo-dowi, naprzód jeszcze w nie zróżnicowanych kompleksach, w zwartych blokach i masachdomów, poprzecinanych głębokimi parowami ulic, by bliżej jeszcze wyodrębnić się wpojedyncze kamienice, sztychowane z ostrą wyrazistością widoków oglądanych przez lu-netę.Na tych bliższych planach wydobył sztycharz cały zawikłany i wieloraki zgiełk ulic izaułków, ostrą wyrazistość gzymsów, architrawów, archiwolt i pilastrów, świecących wpóznym i ciemnym złocie pochmurnego popołudnia, które pogrąża wszystkie załomy iframugi w głębokiej sepii cienia.Bryły i pryzmy tego cienia wcinały się, jak plastry ciem-nego miodu, w wąwozy ulic, zatapiały w swej ciepłej, soczystej masie tu całą połowę uli-cy, tam wyłom między domami, dramatyzowały i orkiestrowały ponurą romantyką cienitę wieloraką polifonię architektoniczną.Na tym planie, wykonanym w stylu barokowych prospektów, okolica Ulicy Krokodylejświeciła pustą bielą, jaką na kartach geograficznych zwykło się oznaczać okolice podbie-gunowe, krainy niezbadane i niepewnej egzystencji.Tylko linie kilku ulic wrysowane tambyły czarnymi kreskami i opatrzone nazwami w prostym, nieozdobnym piśmie, w odróż-nieniu od szlachetnej antykwy innych napisów.Widocznie kartograf wzbraniał się uznaćprzynależność tej dzielnicy do zespołu miasta i zastrzeżenie swe wyraził w tym odrębnymi postponującym wykonaniu.Aby zrozumieć tę rezerwę, musimy już teraz zwrócić uwagę na dwuznaczny i wątpli-wy charakter tej dzielnicy, tak bardzo odbiegający od zasadniczego tonu całego miasta.Był to dystrykt przemysłowo-handlowy z podkreślonym jaskrawo charakterem trzez-wej użytkowości.Duch czasu, mechanizm ekonomiki, nie oszczędził i naszego miasta izapuścił korzenie na skrawku jego peryferii, gdzie rozwinął się w pasożytniczą dzielnicę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]