Podstrony
- Strona startowa
- Strugaccy A. i B Trudno byc bogiem (2)
- Strugaccy A. i B Miasto skazane
- Strugaccy A. i B Trudno byc bogiem
- Strugaccy A. i B Poniedzialek zaczyna sie w sobo (2)
- Arthur C. Clarke Spotkanie z Rama (3)
- Morrell Dav
- Ostrzegam czytelnika Carter Dickson
- Platon Dialogi (2)
- Jacq Christian ÂŚwietlisty Kamień 03 Paneb Ognik
- John Grisham Firma
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- vader.opx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Aha, jest.Podbiegł do krzesła, na którym w pozycji pionowej stał umklajder.Ten sam.Odskoczyłem w kierunku drzwi i zacząłem błagać:- Opamiętaj się! Za chwilę dwunasta! Przecież czekają na ciebie! Wieroczka czeka!- Nie - odpowiedział.- Posłałem do nich dubleta.Pierwszorzędny dublet, z fasonem.Niebotycznie głupi.Opowiada kawały, staje na głowie, tańczy jak wół.Obracał w rękach umklajder, coś obliczał, przymierzał, zmrużywszy jedno oko.- Zjeżdżaj stąd, słyszysz?! - wrzasnąłem z rozpaczą.Witek spojrzał na mnie krótko i od razu przysiadłem.Skończyły się żarty.Był już w tym stanie, kiedy pochłonięci pracą magowie zamieniają otoczenie w pająki, stonogi, jaszczurki i inne cichutkie stworzenia.Przykucnąłem koło dżina i patrzyłem, co będzie dalej.Witek znieruchomiał w pozie klasycznej przy zaklęciach materializacyjnych (pozycja “Martichor"), nad stołem zakłębiła się różowa para, zatrzepotały w górę i w dół cienie na kształt nietoperzy, zniknął kalkulator, zniknął plik papierów i nagle całą powierzchnię stołu pokryły słoje napełnione przezroczystymi roztworami.Witek rzucił umklajdera byle jak na krzesło, chwycił jeden ze słojów i zaczął uważnie badać jego zawartość.Nie ulegało wątpliwości, że teraz już nie wyjdzie stąd za żadne skarby.Czym prędzej zdjął z kanapy wanienkę, jednym susem znalazł się przy stelażach i przytaszczył do stołu ciężki mosiężny akwawitometr.Usadowiłem się wygodniej, przetarłem dżinowi okienko na świat, gdy wtem na korytarzu rozległy się głosy, tupot i trzaskanie drzwiami.Zerwałem się na równe nogi i wybiegłem z pracowni.Wrażenie nocnej pustki i ciszy ogromnego budynku zniknęło bez śladu.W korytarzu płonęły lampy.Ktoś pędził po schodach na złamanie karku, ktoś krzyczał: “Wala! Napięcie spadło! Biegnij do akumulatorni!", ktoś otrząsał na podeście futro, rozpryskując mokry śnieg.W moją stronę szedł szybkim krokiem wytwornie pochylony Gian Giacomo, za nim, niosąc pod pachą jego olbrzymią tekę, a w zębach jego laseczkę, dreptał gnom.Wymieniliśmy ukłony.Od wielkiego prestidigitatora powiało dobrym winem i francuskimi pachnidłami.Nie śmiałem go zatrzymać, minął mnie i wszedł przez zamknięte drzwi do swego gabinetu.Gnom wsunął za nim teką i laseczkę, a sam dał nura w kaloryfer.- Co za diabli?! - wrzasnąłem i wbiegłem na schody.Instytut roił się ludźmi.Było ich chyba więcej niż w normalnym dniu pracy.Gabinety i pracownie rzęsiście oświetlone, drzwi pootwierane na oścież.Zewsząd dobiegał ożywiony rozgwar - trzask wyładowań, monotonne głosy, dyktujące cyfry i wygłaszające zaklęcia, drobny stukot kalkulatorów.A nad tym wszystkim grzmiący, triumfalny ryk Fiodora Simeonowicza: “B-bardzo dobrze, t-to rozumiem! Z-zuch jesteś, k-kochaneczku! Ale c-co za d-dureń wyłączył g-gene-rator?" Poczułem uderzenie w plecy jakimś twardym kantem i uchwyciłem się poręczy.Ogarnęła mnie szewska pasja.To Wołodia Poczkin i Edek Amperian ciągnęli na swoje piętro maszynę koordynacyjno-pomiarową, ważącą z pół tony.- A-a, Sasza! - powiedział miło Edek.- Jak się masz?- Odsuń się, Saszka! - zawołał Wołodia Poczkin, który szedł tyłem.- Jazda, podawaj, podawaj!.Złapałem go za kołnierz.- Dlaczego jesteś w instytucie? Którędy tu wszedłeś?- Drzwiami, drzwiami, puszczaj.Edek, trochę bardziej na prawo! Widzisz, że nie przechodzi!Puściłem go i pobiegłem do westybulu.Kipiałem administracyjnym oburzeniem.,Ja wam pokażę - mruczałem skacząc po cztery stopnie naraz.- Ja was nauczę próżniaczyć się.Ja was nauczą puszczać wszystkich bez wyboru!." Makrodemony In-put i Out-put, zamiast pilnować wejścia i wyjścia, rżnęły w ruletką, trzęsąc się z podniecenia i gorączkowo fosforyzując.W moich oczach niepomny swych obowiązków In-put rozbił bank i zagarnął blisko siedemset miliardów molekuł niepomnemu swych obowiązków Out-putowi.Ruletkę rozpoznałem od razu.Była to moja ruletka.Sam ją zmajstrowałem na jakiś wieczorek, gdzie służyła za atrakcję, a potem trzymałem za szafą w sali maszyn, o czym wiedział jedynie Witek Korniejew.“Spisek - pomyślałem.- Łby im poukręcam".A tymczasem przez westybul sznurem ciągnęli pracownicy, zaśnieżeni, weseli, o czerwonych od mrozu policzkach.- Ale sypie! Uszy mi całkiem zatkało.- Co, ty też zwiałeś?- No pewnie, nudy na pudy.Towarzystwo pod gazem.E, myślę sobie, pójdę lepiej popracować.Zostawiłem im dubleta i wyniosłem się.- Wyobraź sobie, tańczę z nią i naraz czuję, że obrastam sierścią.Golnąłem kielicha - nie pomaga.- A jakby wiązkę elektronów? Masa za duża? No to fotonów.- Aleksy, masz wolny laser? Niech będzie gazowy.- Jak to, Halu, zostawiłaś męża?- Wyszedłem już godzinę temu, żebyś wiedział.Wleciałem w zaspę i omal mnie nie zawiało.Zrozumiałem, że leżę na całej linii.Nie było już sensu odbierać ruletkę demonom, pozostawało mi tylko iść i skląć w żywy kamień prowokatora Witka, a potem, niech się dzieje, co chce.Pogroziłem demonom pięścią i idąc po schodach, próbowałem wyobrazić sobie, co by to był za sądny dzień, gdyby tak Modest Matwiejewicz zajrzał teraz do instytutu.Po drodze do sekretariatu dyrektora zatrzymałem się w sali doświadczalnej.Poskramiano tu wypuszczonego z butelki dżina.Ogromny, siny ze złości, szamotał się w wolierze osłoniętej tarczami Giana ben Giana i od góry nakrytej potężnym polem magnetycznym.Dżin, którego rażono prądem wysokiego napięcia, wył, klął w kilku martwych językach, skakał, rzygał ogniem, zaczynał z impetem wznosić pałace i natychmiast je burzył, wreszcie skapitulował, usiadł na podłodze i wstrząsany prądem, zaskowyczał żałośnie:- No dosyć, no przestańcie, już więcej nie będę.Oj - oj - oj-oj.Już jestem jak baranek.Przy pulpicie odgromnika stali spokojni młodzieńcy o nieruchomych oczach, same dublety.Oryginały natomiast, skupione wokół stanowiska wibracyjnego, spoglądały na zegar i odkorkowywały butelki.Podszedłem do nich.- Cześć, Saszka!- Saszeńka, podobno jesteś dziś dyżurnym.Wpadnę później do twojej sali.- Hej, niech tam który stworzy mu lampkę do wina, ja mam ręce zajęte.Byłem tak oszołomiony, że nawet nie spostrzegłem, kiedy w mej dłoni zjawiła się lampka.Strzeliły korki, zabębniły po tarczach Giana ben Giana, z sykiem zapienił się lodowaty szampan.Wyładowania ucichły, dżin przestał stękać i zaczął węszyć pociągając nosem.Równocześnie rozległo się pierwsze uderzenie kremlowskiego zegara, wybijającego dwunastą.- Koledzy! Niech żyje poniedziałek!Stuknęły lampki.Potem ktoś zapytał oglądając butelkę:- Kto stworzył wino?- Ja.- Nie zapomnij jutro zapłacić.- No, może jeszcze buteleczkę?- Dosyć, przeziębimy się.- Fajny dżin nam się trafił.Trochę nerwowy.- Darowanemu koniowi.- Nie szkodzi, poleci bez szemrania.Czterdzieści okrążeń wytrzyma, a potem niech leci gdzie chce ze swoimi nerwami.- Koledzy - zacząłem nieśmiało - jest noc.i święta.Może byście poszli do domu.Spojrzeli na mnie, poklepali po ramieniu, powiedzieli: “Nic, nic, to przejdzie" - i hurmą ruszyli w kierunku woliery.Dublety odsunęły jedną z tarcz, oryginały otoczyły dżina, chwyciły go mocno za ręce i nogi i zaniosły na stanowisko wibracyjne.Dżin zawodził bojaźliwie i niezdecydowanie obiecywał im wszystkie skarby królów tego świata.Stałem z boku i przyglądałem się, jak przywiązują go pasami i przytwierdzają mikronadajniki w różnych miejscach jego ciała.Pomacałem tarczę.Była olbrzymia, pokryta wklęśnięciami od piorunów kulistych, w niektórych miejscach nadpalona
[ Pobierz całość w formacie PDF ]