Podstrony
- Strona startowa
- Cornwell Bernard Kampanie Richarda Sharpe'a 03 Forteca Oblężenie Gawilghur, 1803
- Gabriel Richard A Scypion Afrykański Starszy największy wódz starożytnego Rzymu
- Gabriel Richard Scypion Afrykański Starszy. Największy wódz starożytnego Rzymu
- Richard Bandler, John Grinder Frogs Into Princes
- Richard A. Knaak WarCraft Dzien Smoka (2)
- Knaak Richard A WarCraft Dzien Smoka
- Richard A. Knaak WarCraft Dzien Smoka v 1.1
- Richard A. Knaak WarCraft Dzien Smoka
- Schiller Fryderyk Intryga i miłoÂść
- Eddings Dav
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- bless.xlx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nie, panie Marinville, oni mogą tam jeszcze być.Ściągnie pan na nas ogień.Johnny popatrzył na dłoń na swym ramieniu, przykrył ją własną i odepchnął łagodnie, lecz stanowczo.Za Dave’em stał Brad Josephson i patrzył na niego, obejmując ramieniem pokaźną talię swojej żony.Belinda wyglądała tak, jakby cała się trzęsła.A miała czym trząść.Po jej policzkach spływały łzy, pozostawiając lśniące, kawowe smużki.- Brad - zwrócił się do Murzyna Johnny.- Pozbieraj wszystkich w kuchni.To chyba miejsce najdalsze do ulicy.Niech usiądą na podłodze, dobrze?Pchnął lekko młodego Reeda w tamtą stronę.Dave ruszył, lecz powoli, nierównym krokiem.Przypominał Johnny’emu nakręcaną zabawkę, której zardzewiały tryby.- Brad?- W porządku.Tylko nie daj sobie teraz odstrzelić głowy.Starczy już tego.- Nie dam.Jestem do niej bardzo przywiązany.- No to pilnuj, żeby i ona była przywiązana do ciebie.Johnny patrzył, jak Brad, Belinda i Dave Reed idą korytarzem ku pozostałym osobom - w półmroku wyglądającym jak grupka cieni - i odwrócił się do siatkowych drzwi.W górnej połówce miały dziurę wielkości pięści, na jej krawędziach zwinęły się strzępy siatki.Przeleciało tędy coś, czego nawet nie chciał sobie wyobrażać (coś rozmiarów kamienia nagrobnego) i jakimś cudem nie trafiło zbitych w stadko sąsiadów.taką miał nadzieję.W każdym razie żadne z nich nie krzyczało z bólu.Ale z czego, na Boga, te typy w furgonetkach strzelają? Jakiż to pocisk może mieć takie rozmiary?Opadł na kolana i posuwał się pod prąd zimnego, wilgotnego strumienia powietrza wpadającego przez drzwi.Ku temu przyjemnemu zapachowi trawy i deszczu.Kiedy podszedł najbliżej jak się dało, dotykając niemal nosem siatki, rozejrzał się.Po prawej w porządku, widział ulicę aż do rogu, choć sama Niedźwiedzia ginęła w deszczowej mgiełce.Nie było tu ani furgonetek, ani kosmitów, ani świrów przebranych za dezerterów z oddziałów „Stonewalla” Jacksona, niczego.Spojrzał na najbliższy dom, swój własny, przypomniał sobie, jak grał na gitarze i oddawał się fantazjom z folkowych piosenek.Oto tramp Jack Marinville, wiecznie goniący horyzont w tych swoich wołających jeść butach z cholewami, wypatrujący kolorów brzasku.Nagle odezwała się w nim tęsknota za gitarą, równie przejmująca co bezsensowna.Widok z lewej był dużo gorszy, w gruncie rzeczy parszywy.Drewniany płot i rozbita lumina Mary ograniczały widoczność w dół ulicy.Ktoś - na przykład snajper w konfederackich szarościach - mógł się tam czaić, wyczekując kolejnego celu.Lekko przechodzony pisarz z głową pełną fantazji rodem z przydrożnego baru nadawałby się znakomicie.Raczej nikogo tam nie było - wiedzieli przecież, że gliny i straż będą tu lada moment, i z pewnością już się wynieśli - lecz w tych okolicznościach raczej to trochę za mało.Ponieważ owe okoliczności zupełnie nie trzymały się kupy.- Panienko? - rzucił w stronę plątaniny rudych włosów rozrzuconych na ziemi po drugiej stronie drzwi.- Hej, panienko, słyszysz mnie? - Przełknął ślinę i usłyszał w gardle głośne pstryk.W uchu przestało mu dzwonić, lecz głębiej czuł ciągły szum.Przyszło mu do głowy, że przez jakiś czas będzie musiał z tym żyć.- Jeżeli nie możesz mówić, poruszaj palcami.Dziewczyna nie odezwała się, jej ręka pozostała nieruchoma.Chyba jednak nie oddychała.Po białej skórze rudowłosej, pomiędzy wiązaniem bolerka i paskiem szortów, ściekały strużki deszczu.Poza tym nie poruszało się nic.Tylko jej włosy zdawały się żyć; bujne, mieniące się, o dwa odcienie tylko ciemniejsze od pomarańczy.Krople wody połyskiwały na nich jak perełki.Grzmotnęło, już mniej groźnie, gdzieś dalej.Sięgał do siatkowych drzwi, gdy rozległ się huk o wiele silniejszy.W uszach Johnny’ego zabrzmiało to jak wystrzał ze strzelby małego kalibru.Przypadł do ziemi.- To chyba tylko deska w okładzinie - usłyszał tuż za sobą szept i aż krzyknął z zaskoczenia.Odwrócił się i zobaczył Brada Josephsona.Brad też był na czworakach, a białka oczu w jego ciemnej twarzy połyskiwały bardzo jasno.- A co ty tutaj, kurwa, robisz? - zapytał Johnny.- Straż Kontroli Białasów - odparł Brad.- Ktoś musi pilnować, żebyście się za bardzo nie rozfiglowali, bo jeszcze który dostanie zawału.- Zdawało mi się, że miałeś zapędzić wszystkich do kuchni.- No i są tam, siedzą grzecznie szeregiem na podłodze - rzekł Brad.- Cammie Reed próbowała dzwonić.Telefon milczy jak twój.Chyba przez tę burzę.- No, chyba tak.- Ją też zabili, prawda? - Brad wskazał oczami masę rudych włosów na ganku Carverów.- Nie wiem.Tak sądzę, ale.chcę otworzyć szerzej te siatkowe drzwi, upewnić się.Masz coś przeciwko?Właściwie to żywił nadzieję, iż Brad zawoła, że tak do diabła, ma coś przeciwko, ma całą księgę sprzeciwów, lecz Brad pokręcił tylko głową.- Lepiej się nie podnoś, jak będę to robił - powiedział zatem Johnny.- Z prawej nic nam nie grozi, ale po lewej mam widok tylko do auta Mary.- Rozpłaszczę się lepiej niż zaskroniec w wyżymaczce - oznajmił Josephson.- Mam nadzieję, że nie zaczniesz chodzić na moje seminaria z poezji - rzekł Johnny.- I nie pokalecz sobie rąk na tej stłuczonej porcelanie.- Ruszaj się - popędził go Brad.- Masz to zrobić, to rób.Johnny pchnął siatkowe drzwi.Zawahał się, niepewny, jak teraz postąpić, po czym ujął dłoń dziewczyny i poszukał pulsu.Przez chwilę nie czuł nic, lecz potem.- Ona chyba żyje! - szepnął do Brada schrypniętym z emocji głosem.- Chyba czuję tętno!Zapominając, że w deszczu wciąż mogą się czaić ludzie ze strzelbami, otworzył drzwi na oścież, chwycił garść rudych włosów dziewczyny i uniósł jej głowę.Brad wcisnął się teraz w wejście obok niego.Johnny słyszał jego podniecony oddech, czuł zapach jego potu i płynu po goleniu.Ukazała się twarz dziewczyny; tylko że nie całkiem, właściwie wcale, ponieważ twarzy nie było.Ujrzeli tylko poharataną czerwoną masę i czarny otwór w miejscu ust.Pod spodem widniały drobiny czegoś, co w pierwszej chwili uznał za ryż
[ Pobierz całość w formacie PDF ]