Podstrony
- Strona startowa
- Wacław Berent ozimina
- Wiktor Suworow Akwarium
- Asimov Isaac Fundacja i Imperium (2)
- Evanovich Janet Po trzecie dla draki (2)
- [5 2]Eriskon Steven Przyplywy Siodme zamkniecie
- Grisham John Komora (3)
- Saylor Steven Ramiona Nemezis
- Christie Agatha Niedziela na wsi
- Wiktor Krawczenko Wybrałem wolnoÂść. Życie prywatne i polityczne radzieckiego funkcjonariusza
- Chłopi tom 1 W.S.Reymont
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- orla.opx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Tfu! A no, żywi to się, czym może, jak te psy w Konstantynopolu, nie tyle z łaski ludzi, ileśmieci. Ojca masz? pytał surowo profesor. Ni. Gdzieś się rodził? W szpitalu.Ta osobliwa konkretność odpowiedzi rozśmieszyła kogoś.Chłopak poczerwieniał w jednejchwili aż po uszy, draśnięty ambitnie tym śmiechem. Czy to zle? zaniepokoił się żywo, przeskakując oczami z jednej twarzy na drugą.Wśród opieszałych po bramach bab i %7łydków ruchliwych na ulicy wszczął się tymczasemjakiś nagły niepokój: podrywało to się jak wrony, biegło przez ulice, kupiąc się zgiełkliwieprzy jednej bramie w oddali.Jakby kto kamień w mrowisko rzucił: w mało ludnej przedchwilą ulicy zagęściło się nagle od chałatów, babich kiecek, dzieciaków pędzących tabunami.Czynił się gwałt wielki i zakotłowanie wrażliwych tłumów podmiejskich. L o k a t u r!. słychać było poszmerem słowo dziwaczne w tym zamęcie.Przez ciżbę rozstępującą się szedł ktoś z gołym łbem, wielkim jak ceber a zwichrzonym wkudły brudne: postać mizerna, chuda, z długimi ramionami małpy; ziemiste blada twarz dy-gotała mu bydlęctwem na świeżo popełnionego tam czynu.Bo oto tłum rwał za nim jak te psy za dzikiem.On zaś przystawał raz po raz i obzierał sięspode łba przystawali i oni.A gdy ruszył, popychali się wzajem jemu na piętach.Wlokącysię dotychczas pod murem, wytoczył się na środek ulicy, sięga długim ramieniem po kamieńbruku.Lecz oto z tłumu wypchał się łokciami ktoś stanowczy i, wtłaczając w kieszenie gotującesię kułaki, następował za nim twardo. Tee!. rzucił tylko.Tamten spojrzał mu ledwie w oczy i w tejże chwili skoczył w bok: rozepchnął tłumy ude-rzeniem ciała i śmignął przed się w ucieczkę.Z zawyciem i gwizdem przerazliwym walił zanim tłum cały.Zaczepili pytaniem kogoś z brzega. L o k a t u r usłyszeli znów to słowo cudaczne. W sprzyczce dopowiedziała dumnym tonem osoby świadomej jakaś jejmość brze-mienna. W brzuch dziabnął.Komierowski machnął ręką z obojętnym niesmakiem i pociągnął naprzód swą kompanię.Lecz uciekający, mając tam w głębi zagrodzoną widocznie drogę, rzucił się w tył i biegłwprost na nich.Osobnik z rękami w kieszeniach mało co przyśpieszał kroku.Komierowskipoznał widocznie znajomego i krzyknął ku niemu: Dajcie pokój.Jur, temu ścierwu! Nie wasza rzecz.Tamten wyrwał ręce z kieszeni odru-chowo i zawahał się przez chwilę w uległości. To jest rzecz zupełnie insza! mruknął jednak odpornie. Dać pokój?.Jużci! żebynas tu wszystkich porozpruwał.Taki umie się pokumać z kim trzeba: jego nie tak prędko namruszą.A trzymają nas te wilki w trwodze jak te owce głupie.Nie ruszać! rozumie się.Uciekający, chcąc zmylić pogoń, skoczył w podwórze najbliższego domu. Jezdeś! rzekł spokojnie robotnik.A tłumowi skomenderował, by zagrodzono tam wgłębi podwórza dostęp do parkanu.I nie śpiesząc się wciąż, wstępował powoli w bramę do-mu.Obciągał półkożuch, gotował ramiona na rozprawę twardą.Profesor zdumiał się spo-strzegłszy, jak krótkim zatajonym ruchem przeżegnał się na ostatku.111Ciżba na ulicy ścichła radośnie: skrzyły się oczy w oczekiwaniu niecierpliwym.Wreszcierozległ się tam zdławiony krzyk trwogi: Nie strzylaj! Chodz tu! I wraz echowy rumorjakiegoś zmagania się na schodach. Ma go! stwierdzono lakonicznie w tłumie.A potem nieludzkie zawycia w targaniu sięszamoczącym, łoskot rzucanego po schodach ciała, wrzask chrypły pod razy głucho spadają-ce; wreszcie jęk tylko, wyciągnięty w skowyt długi. Juszy on tam teraz jak ten wieprz obuszony zgadywał ktoś w tłumie.Profesorowi rozchylały się szeroko usta: Co to jest?!. Grzanka tłumaczyła zwięzle jejmość brzemienna.Potworny wiew odziczałego motłochu teraz dopiero wstrząsł go całego odrazą.Chwyciłsię za głowę i odstępował na bok.Najchętniej zamknąłby oczy, by nie widzieć tych wszyst-kich rozbestwionych, jak odczuwał w tej chwili, ślepi naokół. Co znaczy u tej dziczy słowo lokatur ? zżymał się wstrętem, odgadując i w tym jakąśohydę.Roześmiano się. No, taki, co mieszka kątem przy robotniczej rodzinie pod oknem lub piecem: lokatorzwie się.Musiał to być numer nie lada, skoro to niewyszukane stanowisko życiowe stało siędlań zawołaniem bohaterskim i siało grozę wśród tych ludzisk ciemnych. A, dajcież mi pokój! splunął tylko w odpowiedzi. Wszystko to razem jedna kanalia,bonne pour etre mitraille przy pierwszej sposobności. Te, cyliender, nie gniwaj się! rzucił mu jakiś przechodzący robotnik.I wyciągniętą łapąbyłby mu wbił kapelusz na czoło, gdyby go w porę nie odepchnięto.Odrzucony mocno namur, przyjął to dobrodusznie i poszedł spokojnie dalej. Nie gniwaj się! wołał tylko raz jeszcze.Profesor nie raczył się nawet za nim obejrzeć. Ahańcza! syknął tylko przed się, w tłum
[ Pobierz całość w formacie PDF ]