Podstrony
- Strona startowa
- Cussler Clive, Perry Thomas Przygoda Fargo 05 Piaty kodeks Majow
- Cervantes Saavedra de Miguel Niezwyke przygody Don Kichota z la Manchy
- Cervantes Saavedra de Miguel Niezwykłe przygody Don Kichota z la Manchy
- Assollant Alfred Niezwykłe choć prawdziwe przygody kapitan (2)
- Louis Gallet Kapitan czart przygody Cyrana de Bergerac
- Lackey Mercedes Cena Magii
- Donaldson Stephen R Moc ktora oslania
- Tołstoj Lew Anna Karenina
- Hugo Viktor Nedznicy t.1
- Griffin Laura Tracers 02 Nie do opisania
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- szkodnikowo.htw.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wróciłem na tratwę.Jim był strasznie rozczarowany, ale ja mu powiedziałem, żeby się niemartwił, bo następne miasto, jakie zobaczymy, to z pewnością będzie Cairo.Przed wschodem słońca mijaliśmy następne miasto i miałem już wsiąść do czółna i jechać na90zwiady, ale brzeg był tu wysoki, więc nie pojechałem.Jim powiedział, że koło Cairo brzeg wżaden sposób nie może być wysoki.Całkiem o tym zapomniałem.Zatrzymaliśmy się na dzieńprzy kępie, dość blisko lewego brzegu.Zacząłem podejrzewać, że coś jest nie w porządku.Jim to samo powiedziałem: Może minęliśmy Cairo tamtej nocy, kiedy była mgła?Jim odparł: Lepiej nie mówmy o tym, Huck.Biedny Murzyn nigdy nie ma szczęścia.Coś mi się widzi,że z tą skórą grzechotnika jeszcze nie koniec. Och, bodaj bym nigdy tej skóry nie zobaczył, Jim.Bodaj bym jej nigdy nie widział na oczy. To nie twoja wina, Huck; przecież nie wiedziałeś.Nie zwalaj winy na siebie, dziecko.Kiedy zrobiło się jasno, zobaczyliśmy tuż blisko czyste wody Ohio, a dookoła naturalnie! te same błotniste fale Missisipi.A więc nie było co marzyć o Cairo.Rozważyliśmy wszystko dokładnie.O wyjściu na brzeg nie mogło być mowy; nie mogliśmyteż popłynąć tratwą pod prąd.Nie pozostało nam nic innego, jak czekać cierpliwie do zmroku, apotem ryzykować powrót czółnem w górę rzeki.Więc położyliśmy się w gęstwinie topoli iprzespaliśmy cały dzień, żeby nabrać sił na wieczorne wiosłowanie; ale kiedy o zmrokuwróciliśmy do tratwy czółno zniknęło!Przez dobrą chwilę milczeliśmy obaj.Nie mieliśmy nic do powiedzenia.Jim wiedział i jawiedziałem, że to jeszcze jedna sprawka skóry grzechotnika, więc co by nam przyszło zmówienia? Wyglądałoby tylko na to, że mamy do niej urazę, a to mogłoby nam sprowadzić nakark jakie nowe nieszczęście i wciąż je na nas ściągać, dopóki byśmy nie zmądrzeli i nienauczyli się trzymać języka za zębami.Po chwili zaczęliśmy się zastanawiać, co teraz poczniemy.Zostało nam tylko jedno: płynąćdalej tratwą, dopóki nie nadarzy się jakaś sposobność kupienia czółna, którym wrócilibyśmy wgórę rzeki.Nie zamierzaliśmy pożyczać sobie łodzi podczas nieobecności właściciela, jakzrobiłby tatko, bo to mogłoby nam zesłać na kark pogoń.Więc z nastaniem nocy odbiliśmytratwą od brzegu.Jeżeli ktoś dotąd nie uwierzył, że to straszna głupota brać do ręki skóręgrzechotnika po tym wszystkim, co ta przeklęta skóra nam zrobiła może wreszcie uwierzy,kiedy przeczyta dalej i zobaczy, co nas jeszcze spotkało.Najlepiej można kupić czółno tam, gdzie się widzi tratwy przycumowane do brzegu.Ale niebyło nigdzie ani jednej tratwy, więc płynęliśmy i płynęliśmy z prądem najmniej trzy godziny.A91potem noc zrobiła się chmurna i parna, co po mgle jest drugą najohydniejszą rzeczą na wodzie.Człowiek nie widzi brzegów i nie potrafi określić odległości.Było już bardzo pózno i bardzocicho.Potem nagle usłyszeliśmy z daleka parowiec płynący w górę rzeki.Zapaliliśmy latarnię,spokojni, że ją dostrzegą ze statku.Statki idące pod prąd przeważnie się do nas nie zbliżały;płynęły wzdłuż mielizn albo szukały spokojnej wody pod przybrzeżnymi skałami; ale podczastakich nocy płynęły po głównym nurcie, samym środkiem rzeki.Słyszeliśmy stuk maszyn parowca, ale nie widzieliśmy go, dopóki nie znalazł się całkiemblisko.Walił prosto na nas.Sternicy często to robią, żeby zobaczyć, jak blisko uda im siępodjechać do tratwy; czasem koło urwie kawałek deski, a wtedy sternik wysuwa głowę z kabiny iśmieje się, bo uważa, że to pyszny kawał.Więc jak mówiłem statek walił prosto na nas,myśmy myśleli, że pewnie spróbuje nas musnąć; ale potem zobaczyliśmy, że wcale nie zmieniakursu.Był to duży statek i płynął w wielkim pośpiechu; wyglądał zupełnie jak czarna chmura,otoczona mnóstwem fruwających świetlików.Aż tu nagle wyrósł przed nami, ogromny iprzerażający długi rząd otwartych pieców wyglądał jak rozgrzane do czerwoności ohydnezębiska; potwornej wielkości dziób i gardy zawisły tuż nad naszymi głowami.Ktoś z pokładuryczał coś do nas, rozległy się dzwonki sygnały, żeby zatrzymać maszyny potem wrzaskprzekleństw, potem świst pary.Potem Jim chlupnął do wody z jednej, a ja z drugiej strony i dzióbstatku uderzył w sam środek tratwy.Dałem nurka z mocnym zamiarem wylądowania na dnie, bo nad głową musiało mi przejśćkoło o średnicy trzydziestu stóp, a bardzo mi na tym zależało, żeby to koło miało jak najwięcejmiejsca i nie dotknęło mnie.Wiedziałem, że mogę wytrzymać pod wodą minutę; tym razemwytrzymałem chyba półtorej.Potem odbiłem się stopami od dna i czym prędzej wyskoczyłem napowierzchnię, bo już prawie pękałem.Wynurzyłem się do pach, wydmuchałem wodę z nosa izaczerpnąłem powietrza.Naturalnie prąd rwał w tym miejscu jak szalony i naturalnie na statkupuścili maszyny w dziesięć sekund po tym, jak je zatrzymali, bo los flisaków mało ich obchodzi.Statek oddalał się w górę rzeki i szybko znikł mi z oczu w wilgotnym powietrzu, choć słyszałemjeszcze stukot maszyn.Wołałem na Jima chyba kilkanaście razy, ale nie słyszałem żadnej odpowiedzi.Wtedyzłapałem się deski, która podpłynęła do mnie, kiedy deptałem wodę , i pchając ją przed sobą,zacząłem płynąć do brzegu.Ale zobaczyłem zaraz, że prąd niesie do lewego brzegu, z czegowynikało, że znajduję się na tak zwanym przerzucie nurtu, Wobec tego zmieniłem kurs i92popłynąłem też na lewy brzeg.Nurt szedł po linii ukośnej, więc płynąłem ze dwie mile, zanim dopłynąłem do brzegu.Alewylądowałem szczęśliwie i zaraz wspiąłem się na wysoką skarpę.Widziałem na odległośćnajwyżej dwóch jardów i prawie po omacku wlokłem się przez może ćwierć mili, stąpając potwardym gruncie.A potem, całkiem niespodziewanie, wyrósł przede mną ogromny, staroświeckidom drewniany.Już miałem wziąć nogi za pas, ale opadła mnie gromada psów, warcząc iwściekle ujadając.Miałem dość oleju w głowie, żeby się nie ruszyć dalej ani na krok.93Zamieszkujęu GrangerfordówMniej więcej po półminucie odezwał się przez okno jakiś głos, ale nikogo nie było widać. Do ziemi, psy! Kto tam? To ja, proszę pana. Jaki ja? George Jackson, proszę pana. Czego tu chcesz? Nic nie chcę, proszę pana.Chcę tylko pójść dalej, ale mnie psy opadły. A po co tu szpiegujesz o tej porze nocy, hę? Wcale nie, szpieguję, proszę pana.Wypadłem za burtę statku i dopłynąłem do brzegu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]